sobota, 31 maja 2014

Szałpiw (Bartek): Śrup

Wreszcie udało mi się dostać drugie piwo z Szałpiwu - polowałem na nie bardziej niż na kolejne wypusty Pinty i AleBrowaru nawet, bo Szczun zupełnie rozłożył mnie na łopatki. Szałowie nie pozwalają się nudzić - po połączeniu tripla z India Pale Ale (które okazało się być przede wszystkim triplem, ale to sam w sobie piękny styl) czas na ciemne IPA. Ciężko mi nie mieć do tego stylu sentymentu, bo Black Hope z AleBrowaru było pierwszym piwem rzemieślniczym i pierwszym na amerykańskich chmielach (nie tylko z Polski), jakie w życiu próbowałem. Od tamtej pory w tej kategorii przebiło je tylko Libertine Black Ale z BrewDoga, które pozostaje do dziś niedoścignionym liderem. Po rewelacyjnym Szczunie niebezpodstawnie liczę, że Śrup je przebije.

Informacje ogólne:
Piwo: Śrup
Kraj: Polska
Województwo: wielkopolskie
Miasto: Cieśle
Browar: Bartek (Szałpiw)
Produkowane od: 2013
Styl: ciemne India Pale Ale
Alkohol: 6%
Ekstrakt: 15%
Objętość: 500 ml

Opakowanie
Etykieta takiego samego kroju, natomiast nieco innej grafiki niż na Szczunie. Fajna, wyrazista, bardzo porządnie wykonana, choć styl Szczuna odrobinę bardziej mi się podobał. Znów krótki opis w gwarze i znów szczegółowe informacje, z których można dowiedzieć się między innymi o obecności płatków owsianych w zasypie. Firmowy kapsel, co miłe - inny kolorystycznie niż na Szczunie.
8/10
 
Barwa
Czarne, ale z dużą dawką prześwitów pod światłem, ciemnobrązowych, a nawet zmierzających w stronę rubinowych - bardzo ładne. 
4/5

Piana
Nie jakaś kosmicznie (ale zadowalająco) obfita, natomiast nieprawdopodobnie gęsta i bardzo trwała, niezwykle bogato osadza się na szkle. 
4,5/5

Zapach
Zdominowany przez amerykański chmiel - trochę owocowości i żywicy, ale bardziej taki zielony, czysty, ziołowy chmiel, bardzo daleko w tle jakieś nuty palonego słodu; bezwzględnie powinien być bardziej intensywny.
7,5/10

Smak
Dużo lepiej - najpierw solidne uderzenie chmielowe, na przełyku spora dawka kwaskowatości, a już na samym początku finiszu wreszcie słodowość poważniej daje się we znaki, choć tutaj również przeważa chmiel, ale finisz to najciekawszy moment tego piwa; ma jeden mankament, kwaskowatość na zbyt wiele sobie pozwala, ale ogólnie wyśmienite; goryczka jak na IPA na pewno nie powala, natomiast jest bardzo apetyczna i przyjemnie rozpływa się w czasie, więc mimo umiarkowanej mocy można się nią nacieszyć; czas jest jego sprzymierzeńcem, piwo co ciekawe w ogóle się nie nudzi, a w miarę degustacji przyciąga coraz bardziej. 
9/10

Tekstura
Prawie bez zarzutu, odrobinę więcej wysycenia by jednak nie zaszkodziło.
4/5

7.5/10  

Do BrewDoga jednak daleko, do AleBrowaru kawałek, ale Szałpiw i tak potwierdza, że jest poważnym graczem. Wyśmienite piwo trochę zdradzone przez zapach, które sprawia, że poszukiwania innych propozycji tego browaru tylko się wzmogą. To jednak dopiero po urlopie naukowym, który rozpoczyna się teraz i potrwa co najmniej dwa tygodnie.

Widawa & Kopyra: Kruk

Tomek Kopyra jest jaki jest, w wielu kwestiach można się z nim nie zgadzać, w niektórych wręcz należy, ale ja obejrzałem, nie da się ukryć, mnóstwo jego nagrań (choć nie zawsze w całości), na początku mojej pasji piwnej wiele z nich bardzo mi się przydało, ułatwiło przyswajanie podstaw, no fajnie było momentami naprawdę. Do guru i wyroczni mu daleko, ale nawet lubię gościa. Jak dotąd nie udało mi się jednak spróbować ani jednego uwarzonego przez niego we współpracy z browarem Widawa piwa - w końcu trafiłem na Kruka, jedno z popularniejszych chyba. Jednocześnie to dla mnie powrót do stoutów amerykański - rozłąka z nimi trwała niewiele mniej niż rok, a przecież styl znakomity.

Informacje ogólne:
Piwo: Kruk
Kraj: Polska
Województwo: dolnośląskie
Miasto: Chrząstawa Mała
Browar: Widawa i Kopyra
Produkowane od: 2012
Styl: stout amerykański
Alkohol: 4,7%
Ekstrakt: 12,5%
Objętość: 330 ml

Opakowanie
Niezła, choć niewybitna etykieta, koszmarnie krzywo naklejona. Dużo ukłonów w stronę osób niewładających językiem polskim - zawsze w porządku, chociaż piw z tej kolaboracji brakuje i w Polsce, a co dopiero gdzieś indziej. Ocenę mocno podnosi szczegółowy skład. Jak się okazuje, z chmielu w grę wchodzi jedynie simcoe. Goły kapsel niestety.
7,5/10
 
Barwa
Świetna, nieprzenikniona, wzorcowa czerń, ideał. 
5/5

Piana
Również znakomita, bardzo obfita i niespotykanie drobna, gęsta, potężnie oblepia szkło - robi fenomenalne wrażenie, wzór. 
5/5

Zapach
Na pierwszym planie zdecydowanie słód palony, bardzo dużo słodu palonego - niezwykle zintensyfikowany, trochę idący w stronę kawy, trochę w stronę mocno przypieczonego ciasta; pod spodem, bardzo nieśmiało, kryje się chmielowość, która nie przebija, a co najwyżej dźga paloną pełnie powiewami bardzo odległej, owocowej świeżości - byłby bardzo blisko ideału, gdyby chmiel aż tak się nie krył (acz w miarę upływu czasu trochę odżywa). 
8,5/10

Smak
W smaku mamy więcej chmielu - w ustach dalej rządzi raczej paloność, choć tu też simcoe jest wyraźny, natomiast na przełyku mamy pół na pół, a na finiszu chmiel zupełnie odbija sobie bierność w zapachu - a to za sprawą bardzo zaskakująco mocnej goryczki, naprawdę mocarnej, nawet co nieco za dużej, ale mimo wszystko na zdecydowany plus. 
8,5/10

Tekstura
Wysycenie na początku jest trochę za wysokie, później spada nieco za nisko, ogólnie jednak trzyma się w pobliżu odpowiednich rejonów.
3,5/5

7.5/10

Potwierdziły się dwie rzeczy. Po pierwsze - Kopyra wie, jak uwarzyć (tudzież wymyślić) świetne piwo. Po drugie - skłonność Tomasza do mocnego chmielenia nie jest mitem i potrafi dać się we znaki. Z jednej strony uczyniło to piwo pamiętnym, bo mocna goryczka to mocna goryczka, ale z drugiej - trochę spuścić z tonu i byłoby może blisko ideału. Tak czy owak, chętnie sięgnę po następne piwo kolaboracji.

Ciechan (Browary Regionalne Jakubiak): Lagerowe

Musiało to w końcu nadejść, choć jakiegoś specjalnego pociągu do tego piwa nie czuję. To jednak jedna z legend polskiego piwowarstwa, jeden z pierwszy symboli rewolucji, jaka przeszła przez ten kraj, choć zupełnie inny niż Atak Chmielu – to w końcu tylko jasny lager. Albo aż. To, że odkąd się pojawił w 2011 roku w plebiscycie browar.bizu deklasuje wszystkich rywali z kategorii piw jasnych dolnej fermentacji to jeszcze nic – większą rewelacją jest fakt, że w 2011 roku w ogólnej klasyfikacji poddał się tylko Atakowi Chmielu, a w 2012 Rowing Jackowi i Black Hope, czyli pierwszym piwom, które urzekły polskiego konsumenta amerykańskim chmielem. Dziś słyszy się już mnóstwo narzekań na obniżenie jakości po świetnym początku, ale i tak sądzę, że muszę go spróbować.

Informacje ogólne:
Piwo: Lagerowe
Kraj: Polska
Województwo: Mazowieckie
Miasto: Ciechanów
Browar: Ciechan (Browary Regionalne Jakubiak)
Produkowane od: 2011
Styl: jasny lager
Alkohol: 6%
Ekstrakt: 12,5%
Objętość: 500 ml

Opakowanie
Trochę inna od standardowej etykieta Ciechana, ale ogólnie w tym samym stylu, czyli estetyczna, jakkolwiek nie najbardziej wyszukana. Firmowy kapsel i minimalistyczny opis piwa na kontrze, a w zasadzie opis jego pochodzenia. Nieźle.
6,5/10


Barwa
Mimo ulatującego gazu nie wygląda dobrze - zmętnienie milionem drobinek osadu nie może się podobać, jasnozłoty kolor w połączeniu z nimi wypada średnio.
1/5

Piana
Bardzo ładna, gęsta i prawie idealnie trwała - bardzo, bardzo dobra.
4,5/5

Zapach
Na początku mocno przypomina weizena, ale szybko to złudzenie - lub też nie - odchodzi w dal i pojawiają się nuty klasycznie jasnolagerowe - mamy sporo słodowości, ale też zaskakująco niemało chmielu, co daje kompozycję całkiem ładną, ale po pierwsze niezrzucającą z siodła, po drugie zdecydowanie za mało intensywną, po trzecie okraszoną odrobinką diacetylu (to jednak praktycznie nie przeszkadza); w miarę ogrzewania robi się trochę kwaskowe.
5,5/10
Smak
Wpierw nieźle, ale ostatecznie kończy się na przyzwoitości - w dalszym ciągu dobrze balansują się chmiel i słód, dostajemy fajną, może nie najbardziej wyszukaną, ale zaskakująco wysoką goryczkę, ale to w dalszym ciągu nic oszałamiającego, a finisz jest wprost kiepski i coraz gorszy; również tutaj jest coraz gorzej wraz z ogrzewaniem się, na początku bardzo dobrze orzeźwia, potem robi się ciężkawe, a nawet alkoholowe.
5,5/10

Tekstura
Jest w porządku, trochę tylko zmniejszyłbym wysycenie.
3,5/10

5.0/10

Mimo nie za wysokich oczekiwań i tak się solidnie zawiodłem. Jeśli to piwo faktycznie kiedyś było tak świetne, żeby tak znakomicie radzić sobie w konkursie browar.bizu, to pogłoski, a raczej wołania o jadący w dół poziom Ciechana nie mogą być grupową halucynacją sensoryczną. Nie jest to piwo złe, ale wiele więcej dobrego się o nim nie da powiedzieć.

Revelation Cat (Ramsgate): Hop Animal Double Double IPA

Dziesiąte piwo z browaru kontraktowego (choć po prawdzie to nie tylko) Revelation Cat. Sporo. Nie odzwierciedla ta liczba mojej faktycznej fascynacji tym podmiotem, a z tego tylko wynika, że uwiodły mnie niemal bezkrytyczne rekomendacje takiego jednego pana, który to się generalnie zna i od razu wziąłem sporo tego. Po starcie zapowiadającym rzeczywiście coś rewelacyjnego nadeszło pasmo niedosytów i nawet rozczarowań. Dziś może przełamanie - na to piwo czekam najgoręcej ze wszystkich pozostałych, bo może być najbardziej goryczkowym, jakie w życiu piłem. Imperialne IPA o aż 13% zawartości alkoholu - pijałem już nawet mocniejsze, ale żadne nie było kategorycznie nastawione na goryczkę, chmielowość. To jest.

Informacje ogólne:
Piwo: Hop Animal Double Double IPA
Kraj: Wielka Brytania (Anglia) - warzone przez włoski browar kontraktowy
Region: South East England
Miasto: Ramsgate
Browar: Ramsgate Brewery (Revelation Cat)
Produkowane od: 2012
Styl: imperialne India Pale Ale
Alkohol: 13%
Ekstrakt: nieznany
Objętość: 330 ml

Opakowanie
Wyjątkowo fajna etykieta z sugestywnym wizerunkiem chmielowego potwora-kałamarnicy. Revelation Cat mógł umieścić piwo równie dobrze w serii imperialnej, ale, co zrozumiałe, trafiło do chmielowej. Jak przekonuje etykieta, ilość IBU ma być poza wszelkimi wyobrażeniami. Mam nadzieję! Niestety goły kapsel, niecodzienność na butelkach RC z Anglii.
8,5/10

Barwa
Intrygująca, ciemnobursztynowa, bardzo mocne zmętnienie, a jednak pod mocnym światłem zdradza piwo przepiękne, rubinowo-miedziane przebłyski. 
4/5

Piana
Bardzo mało obfita i również z trwałością ma problemy, ale pierścień i resztki na tafli co nieco się utrzymują. 
1,5/5

Zapach
Typowy zapach mocnego IIPA, czyli całkowicie ogarnięty przez chmiel, który układa bukiet ciężki i owocowy; przede wszystkim ogrom truskawek, bardzo słodkich, do tego troszkę jagód, ale te truskawki zupełnie dominują; w małych ilościach intrygujący i zachęcający, ale przy zbytnim skupieniu wiązki zapachu zaczynają się dziać mało przyjemne rzeczy. Ogólnie solidny, ale jakby bardzo brakowało mu świeżości.
6/10

Smak
Na początku dostajemy fajną, słodką, owocową słodowość, a później już im dalej, tym bardziej chmielowo - nie da się jednak powiedzieć, żeby naprawdę miażdżąco. Goryczka jest oczywiście bardzo wysoka, ale nijak się ma do hucznych zapowiedzi; przyjemne, ale bez rewelacji, najciekawiej zaczyna się dziać na finiszu, łączącym typowy, ziołowy chmiel z akcentami karmelu; mimo wszystko za ciężkie, alkohol ukrywa przyzwoicie, ale ogólną ciężkość nie. 
6,5/10

Tekstura
Nie pomaga - wysycenie jest jeszcze w miarę, ale piwo jest nieprzyjemnie za gęste.
2,5/5

5.5/10
 
Jedno z największych, o ile nie największe rozczarowanie, odkąd prowadzę bloga (może poza zniszczonymi wspomnieniami o pierwszych minimalnie niesztampowych piwach, jakie piłem, koźlaku i porterze z Ambera). Piwo, którego nie nazwę co prawda złym, ale kompletnie nietrafionym. 6,18/10 w przypadku piwa z górnej półki cenowej stricte rzemieślniczego browaru to po prostu porażka. Może po prostu IPA nie jest stworzone do takiego woltażu, ale z drugiej strony prawie trzykrotnie mocniejsze Watt Dickie z BrewDoga znacznie lepiej się zaprezentowało. Revelation Cat ma szczęście, że ex ante uznałem go za jednostkę wybitną, bo po tym epizodzie chyba na jakiś czas bym się z nim rozstał, a tak cztery piwa jeszcze na pewno się pojawią, no bo je mam.

piątek, 30 maja 2014

To Øl (De Proef): Fuck Art This Is Religion

Przede mną długo wyczekiwane piwo, drugie z uroczo nazwanej serii "Fuck Art This Is..." duńskiego browaru kontraktowego To Øl. Wyczekuję, bo pierwsze dostało jedną z nielicznych na blogu dziesiątek za smak. Tym razem bardziej eksperymentalnie - wcześniej był klasyczny quadrupel, teraz czas na dubbla leżakowanego dziewięć miesięcy w beczkach po winie mszalnym z dodatkiem bakterii kwasu mlekowego. Ekstrawagancko.

Informacje ogólne:
Piwo: Fuck Art This Is Religion
Kraj: Belgia (warzone przez duński browar kontraktowy)
Prowincja: Flandria Wschodnia
Miasto: Lochristi
Browar: De Proefbrouwerij (To Øl)
Produkowane od: brak danych
Styl: nowofalowy dubbel (Red Wine BA)
Alkohol: 8%
Ekstrakt: nieznany
Objętość: 330 ml

Opakowanie
Etykieta już nie tak kuriozalna jak na "... Advertising", stylizowana na marmur - nic wielkiego, ale przynajmniej nie jest już po prostu brzydka (z drugiej strony traci na oryginalności). Goły kapsel z datą przydatności, krótka, ale tym razem zadowalająca notka o samym piwie.
6/10

Barwa
Interesujący, jasnobrązowy kolor wpadający w ciemną miedź, z ładnymi bursztynowymi prześwitami - bardzo mocno zmętnione, co jeszcze pogłębia oryginalność, jakkolwiek osad mógłby być odrobinę ładniejszy.
4,5/5

Piana
Umiarkowanie obfita, bardzo gęsta i prawie bez zarzutu trwała, pięknie osiada na szkle. 
4,5/5

Zapach
Bardzo skomplikowany - najpierw docierają do nas klasyczne, brązowe nuty dubbla, następnie przyjmujemy solidną dawkę świeżej chmielowości, po niej wchodzą kwaskowe nuty winno-beczkowe, a na końcu dostajemy bardzo przyjemne uderzenie suszonych owoców na czele ze śliwkami, również sporo malin - mało kiedy zapach jest aż tak złożony, naprawdę rewelacyjna sprawa, jedynie mógłby być nieco bardziej intensywny - jest na początku, ale w miarę degustacji strasznie intensywność opada. 
8,5/10

Smak
Jeszcze lepiej - zaczyna się od klasycznej, belgijskiej drożdżowości z lekkim dodatkiem chlebowości, następnie wrażenie to przeradza się w bardzo delikatną, winną, ale delikatną kwaskowatość i kończy na naprawdę dużej, chmielowej goryczce - trochę za szorstkiej; a w zasadzie jeszcze nie kończy, bo na głębokim finiszu pojawiają się świetne nuty karmelowo-słodowe - piękna podróż. 
9,5/10

Tekstura
Pozostawia trochę do życzenia, piwo jest w ustach trochę za pełne, częściowo przez za wysokie wysycenie.
3,5/5

8.5/10  

Nie powiem, że się zawiodłem, chociaż piwo na zdecydowanie niższym poziomie niż poprzednik. Rzadko bowiem zdarza się, żeby jakiś browar seriami wypuszczał piwa powyżej 9/10, a Religion - zwłaszcza w smaku - było jednak rewelacyjne. To całkowita rekompensata za rozczarowującego witbiera i To Øl bezsprzecznie dostanie ode mnie kolejne szanse, zwłaszcza jeśli trafię na kolejne z tej serii.

środa, 28 maja 2014

Revelation Cat: Thousand Miles Glare

Następne piwo z Revelation Cata, znowu uwarzone we Włoszech, znowu koźlak, ale tym razem stojący na przeciwległym biegunie do majowego - koźlak dubeltowy, pierwszy raz na blogu. Udowodniłem już sobie, że w Rzymie RC też mogą wyjść bardzo dobre piwa, a co więcej, że mogą im wyjść bardzo dobre piwa w klasycznych stylach, więc nie mam wątpliwości, a oczekiwania. Jak o prawie wszystkich piwach Liberatiego, tak i o tym za wiele informacji znaleźć się nie da, więc można tylko otworzyć butelkę.

Informacje ogólne:
Piwo: Thousand Miles Glare
Kraj: Włochy
Region: Lacjum
Miasto: Rzym
Browar: Revelation Cat
Produkowane od: 2013
Styl: koźlak dubeltowy
Alkohol: 7,5%
Ekstrakt: nieznany
Objętość: 330 ml

Opakowanie
Pierwszy raz trafiam na piwo z serii "continental". Dwuczęściowa etykieta taka sama jak w poprzednich Revelation Catach uwarzonych w Rzymie, brak firmowego kapsla. Etykieta nie wiedzieć czemu przedstawia piwo, które koźlaka z żadnej strony nie przypomina.
7,5/10
 
Barwa
Świetna, jasnomiedziana barwa z prawdziwą burzą piekielnie szybko ulatującego gazu - byłoby idealne, gdyby nie lekkie zakurzenie drobnym osadem. 
4,5/5

Piana
Niespotykanie obfita, wręcz ciężko się przez nią nalewa, do tego jest świetnie gęsta i o niezdartej trwałości - bezbłędna. 
5/5

Zapach
W zapachu na początek znakomite uderzenie śliwkami, bardzo wyrazistymi i nie dającymi się pomylić z czymkolwiek innym; dużo też innej owocowości, jagodowej, jeżynowej, a nawet jabłkowej; w miarę upływu czasu robi się trochę bardziej słodowe-karmelowe, co nie jest już aż tak ładne, ale ostatecznie robi świetne wrażenie. 
8/10 
Smak
Smak to ciekawa podróż - zaczyna się od zintensyfikowanego powrotu śliwek, następnie mamy solidną dawkę cukierkowato-karmelowej słodyczy, a finisz zdominowany jest akcentami karmelowo-chlebowymi, choć pojawia się też trochę chmielu; mimo wszystko jest daleko od ideału, landrynkowatość jest zdecydowanie przesadzona, ale ogólnie bardzo dobre. 
8/10

Tekstura
Wysycenie dobre, ale jednak istotnie za wysokie.
3,5/5

7.0/10
 
Kolejny bardzo dobry koźlak, ale nie aż tak jak majowy, a oczekiwania miałem trochę większe. Następne piwo z Revelation Cata będzie już dziesiątym i może być szóstym, które nie potrafi przekroczyć bariery 8,5/10, podczas gdy najlepsze - jako jedyne - ledwo przebiło 9/10 i w obliczu cen tych rarytasów - choć są to piwa, zgodnie z oceną, bardzo dobre - jest co najmniej niewystarczająco satysfakcjonujące. Akurat po tym dziesiątym spodziewam się jednak, że poprawi statystyki - już niedługo.

wtorek, 27 maja 2014

Coopers: Original Pale Ale

Tak wyszło, że degustację ostatniego z trzech australijskich piw, jakie udało mi się kupić w Polsce, odwlekałem ładnych parę miesięcy. Może dlatego, że jakoś specjalnie się do niego nie paliłem. Już Sparkling Ale było piwem dość zwyczajnym, dalekim od fajerwerków, a tu ma być jeszcze łagodniej, przynajmniej według samych producentów. Na swojej stronie wyróżniają trzy parametry do opisu każdego ze swoich piw: chmielowość, słodowość, złożoność. W Original Pale Ale wszystkie trzy mają być mniejsze niż w Sparkling Ale, ciężko mi się przeto spodziewać czegoś wybitnego, ale dajmy mu szansę - w tej pogodzie może sobie poradzić znakomicie.

Informacje ogólne:
Piwo: Original Pale Ale
Kraj: Australia
Stan: Australia Południowa
Miasto: Adelaide
Browar: Coopers Brewery
Produkowane od: brak danych
Styl: angielskie golden ale
Alkohol: 4,5%
Ekstrakt: nieznany
Objętość: 375 ml

Opakowanie
Oczywiście identyczne jak w poprzednich dwóch z wyjątkiem koloru. Cieszy kolejny, tym razem naturalnie zielony do kolekcji.
8/10




Barwa
Bardzo jasne, jasnozłote wpadające w słomkowe, niezłe; ładnie ulatujący gaz, ale bardzo nieładne zmętnienie, sprawia, że piwo wygląda niemal jak zakurzone.
2/5

Piana
Mało obfita, niska, umiarkowanie gęsta i już po paru minutach ogranicza się do pierścienia, umiarkowanie trwałego. 
2,5/5

Zapach
Niezły, ewidentnie kwaskowy, mocno owocowy; kwaśne jabłko to chyba najwłaściwsze określenie, wręcz zmierza nieśmiało w stronę cydru - całkiem interesujący, choć mało intensywny, umiarkowanie rozwinięty i nie do przesady przyjemny. 
6/10
Smak
W smaku jest lepiej, trochę zmienia oblicze - kwaskowatość zanika, wchodzi na jej miejsce fajna, nawet wyrazista, choć odrobinę banalna słodowość, a jednocześnie zachowuje owocowego, jabłkowego ducha, co pozwala mu na dostarczanie solidnej dawki orzeźwienia; smaczne, nie zrzuca z siodła nawet na sekundę, ale pije się bardzo przyjemnie; gdyby tylko goryczka była bardziej zaznaczona, byłoby naprawdę bardzo dobrze. 
7/10

Tekstura
Tekstura to najmocniejsza strona, spore, tylko odrobinę za wysokie wysycenie dobrze współgra z lekkim smakiem.
4/5

6.0/10

Przyjemne, porządne, orzeźwiające i bardzo lekkie piwo. Bardzo podobne do Sparkling Ale, no i nawet ocena wyższa o jedną setną punktu. Ot, takie solidne "piwo do picia", chociaż nie takie nudne, coś tam można ciekawego wyczuć. W porządku i oczywiście nie do powtórzenia w obliczu ogromu piw znacznie lepszych.

poniedziałek, 26 maja 2014

Revelation Cat: Flip Wire

Jeszcze jedno piwo z Revelation Cat, drugie uwarzone nie w Anglii, a we Włoszech. Po raz pierwszy coś z zupełnie nierewolucyjnej bajki, a raczej bawarskiej baśni - koźlak majowy, pierwszy raz na blogu. Lord Simcoe - będący pierwszym uwarzonym we Włoszech - okazał się najsłabszym ze wszystkich i mam nadzieję, że jakość piw Liberatiego nie zależy od miejsca uwarzenia. W międzyczasie RC przechodzi jakąś rewolucję - cztery z dotychczas warzonych piw wytypowali do stałej produkcji w zupełnie nowych butelkach i z nową szatą graficzną. Strasznie to wszystko pomieszane i nieprzejrzyste, nie wiadomo, gdzie je w końcu będą warzyć, co z poprzednimi - ludzie z RC nie są mistrzami jasności. Mniejsza z tym, będę obserwował ich rozwój, a tymczasem skupię się na tym, co mam.

Informacje ogólne:
Piwo: Flip Wire
Kraj: Włochy
Region: Lacjum
Miasto: Rzym
Browar: Revelation Cat
Produkowane od: 2013
Styl: koźlak majowy
Alkohol: 5,5%
Ekstrakt: nieznany
Objętość: 330 ml

Opakowanie
Etykieta w tym samym stylu co na Lordzie Simcoe, czyli dwuczęściowa, nie tak ciekawa jak na piwach Revelation Cat warzonych w Anglii, bez firmowego kapsla i nawet informacji o stylu.
7,5/10


Barwa
Bardzo przyjemny, ciemnozłoty kolor nawet lekko zmierzający w stronę jasnego bursztynu, pełna klarowność, do tego dużo dynamicznie ulatującego gazu - bardzo ładnie się prezentuje. 
4,5/5 

Piana
Dość obfita, niestety nie za gęsta, trwałość jest w porządku, lecz też nierewelacyjna. 
3/5
Zapach
Udana kompozycja bardzo intensywnej i bardzo apetycznej słodowości z cudownie rześkimi akcentami owocowymi, nawet gruszkowymi - ładny, naprawdę ładny, trochę prosty, ale bardzo przyjemny - no gruszki są ewidentne, jeszcze się z czymś takim nie spotkałem. 
8/10

Smak
W smaku bardzo podobne, ale już nie takie łagodne, bo do w dalszym ciągu bardzo przyjemnych wrażeń słodowo-owocowych dołącza całkiem niezła, oczywiście nie miażdżąca, ale odpowiednio wysoka i do tego szlachetna goryczka; bardzo przyjemne, orzeźwiające; co ciekawe, finisz jest ewidentnie miodowy, co jeszcze podnosi atrakcyjność. 
8,5/10

Tekstura
Prowadzi sprawę do ostatecznego zwycięstwa, świetnie współpracująca ze smakiem.
5/5

7.5/10

A jednak Włosi potrafią dać sobie radę i bez amerykańskiego chmielu. Bardzo sympatyczne piwo i jak na styl bardzo ciekawe, tutaj akcent gruszkowy, tam miodowy - zaskakujące. Genialne na upał, w jakim je piłem. To dobrze rokuje, bo następne piwo z RC również będzie nierewolucyjnym koźlakiem.

niedziela, 25 maja 2014

Hoegaarden (AB InBev): Hoegaarden

Niejednego witbiera już w życiu poznałem, ale ciągle jeszcze nie miałem okazji spróbować tego najbardziej znanego, tego, który dla świata witbierów jest tym, co Guinness dla dry stoutów. To w miejscowości Hoegaarden mleczarz-piwowar Pierre Celis wskrzesił w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku zapomniany dawno z powodu fali pilznerów styl, witbiera oczywiście. Rozwijał interes aż do lat osiemdziesiątych, kiedy jego browar spłonął i z braku ubezpieczenia musiał sprzedać firmę największemu - przynajmniej obecnie - koncernowi piwowarskiemu, InterBrew (dziś AB InBev), który odbudował browar. Celis wyjechał warzyć piwo do Stanów i zmarł trzy lata temu. O Hoegaardenie panuje mniej więcej taka sama opinia co o Guinnessie - klasyk, niegdyś wzór stylu, dziś co najwyżej niezłe piwo, rewelacyjne jedynie jak na koncernowe standardy. Przekonajmy się. Przynajmniej na obecne upały powinno być jak znalazł.

Informacje ogólne:
Piwo: Hoegaarden
Kraj: Belgia
Prowincja: Brabancja Flamandzka
Miasto: Hoegaarden
Browar: Brouwerij Hoegaarden (AB InBev)
Produkowane od: brak danych
Styl: witbier
Alkohol: 4,9%
Ekstrakt: nieznany
Objętość: 250 ml

Opakowanie
Mała, urocza wręcz buteleczka z oszczędną, lecz łatwo rozpoznawalną etykietą. Na kontrze krótki opis piwa po francusku i holendersku, z którego dowiemy się, że piwo jest refermentowane w butelce (i widać to jeszcze przed przelaniem piwa do szklanki) i że witbiery warzone były od 1455 roku. Całkiem ładny, firmowy kapsel. Niezbyt potężne wrażenie, ale w porządku.
7/10
 
Barwa
Typowy kolor witbiera, ekstremalnie jasny, słomkowy - spore zmętnienie, choć nie totalne; dużo ulatującego gazu, ogólnie bardzo ładnie wygląda poza kawałkami fruwającego w nim osadu. 
3,5/5

Piana 
Obłędnie obfita i gęsta, śnieżnobiała, wygląda bardzo atrakcyjnie i jest prawie idealnie trwała.
4,5/5

Zapach
Dość klasyczny, witbierowy, daleki od ideału, ale przyjemny - rządzi skórka pomarańczowa i cytrynowość na tle delikatnej słodowości i to w zasadzie tyle; brakuje kolendry i intensywności. 
6/10
Smak
Również pozostawia dużo do życzenia, ale jest już zdecydowanie lepszy, bardziej wyrazisty; na początek dostajemy solidną dawkę cytrusów, na przełyku minimalną, ale przyjemną, pszeniczno-drożdżową goryczkę i do tego momentu jest bardzo fajnie, niestety to piwo praktycznie nie ma żadnego finiszu; niemniej jednak wybitnie pijalne i orzeźwiające. 
7/10

Tekstura
Wysycenie jest dość duże, co pozwala nadać piwu trochę ciała i odwodzi go od wodnistości; mimo wszystko odrobinę przesadzone.
4,5/5

6.5/10
 
Porównania do Guinnessa nie odpuszczają mnie do samego końca, bo ocena również wyszła bardzo podobna. Nawet lepsza. Uczciwy witbier, co prawda pijałem głównie lepsze, ale na przykład znacznie pobił niekoncernowe Blanche de Bruxelles. Nie jest to jakaś wielka rekomendacja, ale na upały jest Hoegaarden świetnym piwem. Może nawet sięgnę kiedyś po inne jego wersje.

Kocour: IPA Samurai

Trzecie piwo z Kocoura, jakie ocenię na blogu, jest bardzo dobrze znane polskim piwoszom. Uwarzone w czeskim browarze w 2009 roku gościnnie przez Japończyka nazwiskiem Ishii Toshi było być może pierwszym amerykańskim IPA, jakie pojawiło się w Europie środkowo-wschodniej. Dla wielu dziś obeznanych z każdym stylem blogerów, znawców, ludzi piwnego światka, było to pierwsze piwo w tym stylu, jakie spróbowali. Zachwyty te pięć lat temu były nie z tej ziemi. Jak to często bywa, skończyły się i IPA Samurai znalazło się pod dużym ostrzałem, zaczęto mu zarzucać, że niezwykle obniżyło jakość. Trudno powiedzieć, czy nastąpił przesyt, czy jednak faktycznie jakość aż tak poleciała w dół - normalnie stawiałbym na to pierwsze, ale w międzyczasie odszedł z Kocoura główny piwowar, Honza Kočka. Sprawdźmy, czy dziś ma w ogóle start do rewelacyjnych AIPA, jakie zdążyły narodzić się w Polsce.

Informacje ogólne:
Piwo: IPA Samurai
Kraj: Czechy
Kraj (adm.): ustecki
Miasto: Varnsdorf
Browar: Pivovar Kocour
Produkowane od: 2009
Styl: amerykańskie India Pale Ale
Alkohol: 5,1%
Ekstrakt: 14%
Objętość: 500 ml

Opakowanie  
Klasyczna etykieta Kocoura z bardzo zgrabnym - choć po czesku - opisem piwa; niestety ciągle bez firmowego kapsla i pewnie już się to nie zmieni.
6,5/10



Barwa
Złoty, głęboko złoty kolor - o tym poziomie zmętnienia, którego nie lubię, wygląda trochę niewyraźnie, ratuje sprawę ulatujący gaz. 
2,5/5

Piana
Wystarczająco obfita i wystarczająco gęsta; trwałość jest w porządku, ale daleka do ideału. 
3,5/5

Zapach
Wyraźnie chmielowy, dość intensywny, owocowy, ale raczej nie cytrusowy - bardzo słodki; niezły, przyjemny, ale za łagodny, za mało agresywny jak na amerykańskie IPA. 
7,5/10

Smak
Bardzo podobnie - chmielowość ciągle dominuje, ale jakby otulona charakterem... czeskiego pilznera, co ma swoje wady, bo piwo smakuje jak na styl zbyt lagerowo, ale też i zalety - chmiel w połączeniu z tym charakterystycznym posmakiem tworzy bardzo przyjemny i wyrazisty finisz. Ostatecznie wychodzi piwo bardzo smaczne, z za małą co prawda, ale wyjątkowo apetyczną, czysto chmielową goryczką, niedochmielone na aromat, ale naprawdę godne uznania. 
8,5/10

Tekstura
Prawie idealna, piwo trochę za bardzo nadyma się w ustach, ale raczej to nie przeszkadza.
4,5/5

7.0/10  

Bardzo nietypowe AIPA, znacznie bardziej stawiające na słód a mniej na chmiel niż zdecydowana większość przedstawicieli tego gatunku. Efekt jest taki, że od większości tych przedstawicieli, których próbowałem, jest mniej atrakcyjne, ale jednocześnie stanowi przyjemną odmianę, trochę inne spojrzenie na ten gatunek. Nie zamierzam powtarzać, różnica w jakości między nim a Rowing Jackiem czy Atakiem Chmielu jest zbyt oczywista, ale popieram i chociaż na raz polecam.

sobota, 24 maja 2014

AleBrowar & Pinta (Browar Gościszewo): B-Day 2.0 Przewrót Mleczny

Drugie urodzinowe piwo kolaboracyjne Pinty i AleBrowaru doszło do skutku i miało swoją premierę na Festiwalu Dobrego Piwa we Wrocławiu - przyszedł czas na ocenę wersji butelkowej. Styl oczywiście znów nie jest prosty - rok temu połączenie weizena z India Pale Ale, tym razem podwójny stout czekoladowo-mleczny. Odwróciły się za to role - w tym roku, przeciwnie do poprzedniego, to piwo bardziej AleBrowaru niż Pinty - uwarzone w Gościszewie, przez Pintę jedynie chmielone. Może to i dobrze, bo mistrzem stoutów jest AleBrowar, a Pinta powinna zadbać, by piwo nie było przechmielone. Zobaczymy, jak piwo wypadnie na tle niedawno recenzowanego, genialnego stoutu czekoladowego z Samuela Smitha.

Informacje ogólne:
Piwo: B-Day 2.0 Przewrót Mleczny
Kraj: Polska
Województwo: pomorskie
Miasto: Gościszewo
Browar: Browar Gościszewo (AleBrowar i Pinta)
Produkowane od: 2014
Styl: stout czekoladowo-mleczny
Alkohol: 6,2%
Ekstrakt: 16%
Objętość: 500 ml

Opakowanie
Tym razem za etykietę wziął się AleBrowar i niestety znowu efekt jest słabszy niż na piwach zarówno Pinty jak i AleBrowaru, przy czym i tak bardzo fajny, a szczegółowe informacje są na swoim miejscu, chociaż brak jakiegokolwiek opisu. W składzie oczywiście laktoza i ekwadorski kakaowiec.
8/10

Barwa
Nieprzejrzyście czarne, wydaje się też całkiem gęste, ale może to złudzenie - byłoby idealne, gdyby nie drobinki jakiegoś osadu. 
4,5/5

Piana
Bardzo gęsta, bardzo obfita, piękna, beżowa - dość szybko pojawiają się dziury na tafli, za to ładnie oblepia szkło. 
4/5

Zapach
Nie ma jakiejś czekoladowej bomby - przede wszystkim słód palony, trochę charakterystycznej nuty zbożowej; co ciekawe, całkiem wyraźny akcent chmielowy; pod spodem kryje się nieśmiało laktoza (coraz intensywniejsza w miarę degustacji) i kakao; bardzo ładny, ale nie powala, mógłby być bardziej wyrazisty.
8/10
Smak
Na samym początku uderza nas kwaskowatość palonych słodów, która natychmiast zostaje przyćmiona przez laktozę - ta momentami tłamsi wprost nawet akcenty ciemnosłodowe; trudno powiedzieć, żeby mleczność dominowała, ale jest chyba najbardziej charakterystyczną nutą w smaku piwa; kakao tudzież czekolada są stosunkowo mocno schowane, występują głównie na finiszu i to subtelnie - na nim również dominuje laktoza; jest bardzo smaczne, ale odrobinkę za mdłe, bardzo przydałaby się jakakolwiek goryczka, której praktycznie tu nie ma. 
8/10

Tekstura
Pięta achillesowa - co prawda w kwestii gęstości jest bardzo sympatyczne, aksamitne, ale wysycenie jest prawie zerowe, co fatalnie pogłębia wrażenie mdłości ze smaku.
0,5/5

6.5/10  

Dziwna sprawa, piłem to piwo już wcześniej na Festiwalu i z lanym było odwrotnie - bardzo dużo czekolady, a prawie wcale mleka. Wtedy też smakowało mi trochę bardziej, nie było aż tak dużych problemów z wysyceniem. Niestety spore rozczarowanie, bo AleBrowar warzy już rewelacyjne Sweet Cow i po tym stylu spodziewałem się czegoś wybitnego, a tu prawie że najsłabsze piwo z całej oferty obu rzemieślników.

piątek, 23 maja 2014

BrewDog: Hello My Name Is Mette-Marit

Czwarte, czyli chyba ostatnie z istniejących piwo z serii Hello My Name Is..., serii imperialnych IPA z dodatkiem różnych owoców. Jak dotąd w żadnym z nich obecności owych owoców nie wyczułem, ale to tam - dwa z trzech piw były rewelacyjne, więc nie chciało mi się przejmować jakimiś jagodami. Gorzej było z trzecim. Kim jest Mette-Marit? Żoną księcia Norwegii, która w kraju tymże wywołała na początku XXI wieku sporo wzburzenia, bo książę wziął sobie ją z plebsu i to nie byle jakiego - jej były mąż handlował narkotykami. Do Norwegii piwo pojechało ocenzurowane. Mniejsza z tym - jakiego owocu tym razem będę próbował się doszukać? Borówki brusznicy, zwanej również borówką czerwoną. Do dzieła.

Informacje ogólne:
Piwo: Hello My Name Is Mette-Marit
Kraj: Wielka Brytania (Szkocja)
Hrabstwo: Aberdeenshire
Miasto: Ellon
Browar: BrewDog
Produkowane od: 2013
Styl: imperialne India Pale Ale
Alkohol: 8,2%
Ekstrakt: nieznany
Objętość: 330 ml

Opakowanie
Typowe, może trochę bardziej kolorowe niż zwykle opakowanie BrewDoga, solidny opis piwa, firmowy kapsel, wszystko na swoim miejscu.
9/10



Barwa
Bardzo ładna, głęboko bursztynowa barwa, która w połączeniu z bardzo znacznym zmętnieniem tworzy ciekawy i wyrazisty widok. 
4,5/5

Piana
Bardzo gęsta, umiarkowanie obfita, w zamian za to ładnie oblepia szkło. 
3,5/5

Zapach
Oczywiście świetna bomba amerykańskiego chmielu, choć może jak na styl nie najmocniej wybuchowa; mnóstwo słodkich i kwaśnych owoców, zwłaszcza cytrusów - rządzą podstawowe cytryna, pomarańcza i grejpfrut, do tego odrobina przyprawowości; bardzo, bardzo udany. 
9/10

Smak
W smaku trochę słabiej - na początku jest rewelacyjnie, przenosi się owocowość z zapachu, czyniąc piwo lekkim i smacznym, ale przy przełknięciu robi się już trochę ciężkawe - dzieje się tak, bo w goryczce do nut chmielowych dołącza trochę zbyt wyczuwalny alkohol, jest ona całkiem duża, ale nie do końca szlachetna; mimo to jest bardzo smaczne, nie ma częstego dla stylu problemu nadmiernej słodkości, bo owocowe nuty są zupełnie wyrównane przez goryczkę - nawet nieco zanadto. 
8/10

Tekstura
Jest jakiś problem - wysycenie jest bezbłędne, ale gęstość piwa jest nie do końca w porządku, trochę jakby za lepkie albo zbyt szorstkie.
3/5

7.0/10

Coś pomiędzy Sonją a Vladimirem, czyli bardzo dobre piwo, które jednak zupełnie ginie w asortymencie BrewDoga. Ginie też bezwzględnie wśród wszystkich tych imperialnych India Pale Ale, które już zrecenzowałem na blogu. Jeśli jeszcze BrewDog wypuści jakieś IIPA z tej serii, to wezmę bez zastanowienia, bo wrażenia z Ingrid i Vladimira pozostały niezapomniane.

czwartek, 22 maja 2014

Podróże: Bawarskie szczyty

W drugim odcinku serii Podróży w dalszym ciągu pozostaję przy miejscach ikonicznych, tradycyjnych, kardynalnych wręcz dla świata piwa. Była Praga, teraz przyszedł czas na najważniejszy piwowarsko land Niemiec, przepiękną Bawarię. Znów moja podróż nie była wyłącznie nastawiona na piwo, więc doświadczenia raczej mało szczegółowe, trochę przy okazji, w biegu, ale cenne i niezapomniane.

Nie mając za wiele czasu, zdecydowałem się powybierać miejsca ze szczytu rankingu ratebeer.com. Tym samym dotarłem do najlepiej ocenianego miejsca (spośród wszystkich kategorii - browarów, restauracji, piwiarni, sklepów; w kategorii ogólnoniemieckiej pobitego tylko przez jeden pub) w całej Bawarii, najlepiej ocenianego miejsca w Monachium, czwartego najlepiej ocenianego browaru w regionie i dodatkowo nie tak dobrze ocenianego, ale zdecydowanie najbardziej popularnego - to jest najwięcej razy ocenionego - miejsca w Monachium, w całej Bawarii, a może nawet w ogóle w Niemczech. Ale po kolei.

Na początek spełniłem swoje marzenie, które zrodziło się, gdy po raz pierwszy skosztowałem piwa ze Schlenkerli, Mekki piw wędzonych. Nie wiem czemu - bo malowniczy Bamberg nie jest przecież na końcu świata - ale w styczniu, bo wtedy się zetknąłem z wędzonym marcowym, dotarcie do legendarnej piwiarni wydawało mi się niezwykle odległe, niemal mityczne. Już cztery miesiące później sen się ziścił. Rewelacyjne wrażenie zrobiła na mnie już sama droga z samochodu do Schlenkerli.

Szczęśliwie złożyło się, że Bamberg właśnie osuszał się w słońcu po ulewie, która przeszła przez niego przed chwilą i spacer po oddychających deszczem, ale słonecznych jednocześnie uliczkach był wspaniały. Są niesamowite, bo przy frankońskiej architekturze budynków same uliczki są w stylu bardziej włoskim niż niemieckim - ciasne, romantyczne, w dodatku ze sporą dawką wzniesień i obniżeń. W końcu dochodzimy do Schlenkerli, położonej jakby w samym sercu tego wszystkiego. Trochę turystów, ale znacznie mniej, niż się spodziewałem. Nie było problemu ze znalezieniem miejsca w restauracji - rezerwacje prawie na każdym stoliku, ale na szczęście na późne godziny. Wystrój i atmosfera są bardzo przyjemne, sale są ładne, ale nie przytłaczające, bardzo swojskie i nastrojowe, nieco średniowieczne.
Po zajrzeniu do karty lekkie rozczarowanie, bo do wyboru były tylko dwa piwa, w dodatku oba piłem - rauchweizen z butelki i marcowe z beczki. Wziąłem oba. Weizen był mniej więcej taki, jak go zapamiętałem, czyli fenomenalny, choć może trochę jednak słabszy - po jakimś czasie wędzonka bardzo ustąpiła typowym nutom wiezenowym (zdziwiłem się tylko mętnością, chyba u mnie nie była aż taka duża). Prawdziwą rewelacją okazało się jednak lane marcowe. Z butelki wyraźnie odstawało w degustacji od weizena i bocka - a temu lanemu w Schlenkerli przyznałbym chyba pierwsze miejsce. Było absolutnie genialne, przepyszne, mocno wędzone, idealne i do jedzenia, i jako aperitif, i w ogóle w każdym sensie.
Samo jedzenie nie rozwaliło mi może kubków smakowych - zwłaszcza jak na bawarskie standardy - ale było na bardzo wysokim poziomie. Świetnie wypadła zupa szparagowa, wybitnie wyrazista i z dużymi kawałkami szparagów. Jako danie główne zamówiłem coś o tajemniczej nazwie Schläuferla, co okazało się być łopatką wieprzową w tradycyjnym bawarskim sosie i tradycyjnym ziemniaczanym knedlem, do tego tradycyjna kapusta. Świetna rzecz, świetna alternatywa dla golonek, chyba nawet z tych dwóch wybrałbym łopatkę (przynajmniej nie patrząc na ilość) - dużo łatwiej się z nią rozprawić.

Na duży plus - jak zresztą nie tylko w Schlenkerli, ale chyba w całej Bawarii - obsługa, która sprawia wrażenie szczerości i normalności, o co w takich popularnych turystycznie miejscach w innych krajach potrafi być niełatwo. Jakby nieświadome doniosłości miejsca, kelnerki dalekie są od jakiejś wyniosłości i tego okropnego nastawienia na wydojenie turystów z kasy.
Schlenkerla dorównała w zasadzie swojej legendzie, szkoda tylko, że nie było innych piw do wyboru. Tak czy inaczej, jeśli tylko znajdę się w pobliżu Bambergu, to na pewno będę się starał wstąpić.

Drugie piwne miejsce, do którego dotarłem, było mi już dobrze znane z przeszłych podróży. Hofbräuhaus, legendarny gigant położony w samym sercu Monachium, nie bez przesady określa sam siebie "najsłynniejszą gospodą świata". To właśnie wspominane we wstępie najpopularniejsze na ratebeerze miejsce w Niemczech. Nie jest oceniane tak dobrze jak Schlenkerla czy miejsca, które opiszę za chwilę, ale nie jestem w stanie się zgodzić z tym, żeby od nich Hofbräuhaus odstawał. Pod względem piwa - od Schlenkerli na pewno, od innych może, ale samo miejsce powaliło mnie na kolana, gdy po raz pierwszy - dwa lata temu - miałem szczęście się w nim znaleźć i powala do dziś za każdym razem, gdy tam trafiam. Ulubiony wyszynk Adolfa Hitlera może trochę przytłoczyć wielkością - zdaje się pomieścić niebywałą ilość gości, jak dotąd równie wielkiej restauracji chyba w życiu nie widziałem. Jeśli natomiast nie dotrze się tam zaraz po otwarciu, to przytłoczyć może również ilością ludzi, zgiełkiem, milionem rozmów w akompaniamencie tradycyjnej bawarskiej muzyki na żywo. Gdy jednak tylko trochę się przyzwyczaimy, rozkochujemy się w tej nieprawdopodobnej atmosferze - mówi to człowiek daleki od lubości do dużych skupisk ludzi, na co dzień wprost nie cierpiący jedzenia w tłumie i hałasie. Zacznijmy od początku.
Już z zewnątrz Hofbräuhaus urzeka - zwłaszcza genialnym, półkolistym wykuszem. Nie będę się rozpisywał, bo w zasadzie wszystko mówi zdjęcie, na którym udało mi się ukazać fasadę gospody w całej jej okazałości. Po przejściu przez przedsionek wchodzimy od razu do głównej sali, która jest kwintesencją tego miejsca - najbardziej przestronna, najbardziej gwarna; tutaj (w zasadzie na przełomie dwóch sal) popisy daje mini-orkiestra, tutaj najłatwiej się z kimś zbratać, bo ławy już same w sobie są długie, a w dodatku ustawione blisko siebie. A propos zbratania, nastąpiło - do mojego stołu przysiadł się szybko przesympatyczny, starszy Niemiec, w sobie tylko znany sposób łącząc otwartość z brakiem nachalności, rekomendując lokalne potrawy i narzekając, że kiedyś w dzisiejszej cenie golonki była jeszcze zupa. Główna sala to jednak nie tylko atmosfera, ale także piękny wystrój na czele z wspaniałymi żyrandolami-lampionami i bogato zdobionym sufitem. W salach leżących dalej nie ma już takiego przepychu, jest bardziej jak w Schlenkerli, tylko mniej subtelnie i znacznie bardziej przestronnie, po prostu rozlegle - można się zgubić. Co do piwa, udało mi się pierwszy raz trafić na coś innego niż standardową trójcę - monachijskie jasne i ciemne oraz pszeniczniak. W maju w karcie pojawia się koźlak majowy i bez zastanowienia go wziąłem - nie był to jakiś majstersztyk może, ale ogromnie przyjemna rzecz o pięknej, bursztynowej barwie. Umilił standardowy posiłek - golonkę ze słynną sauerkraut (owa kapusta z Hofbräuhausu bije na głowę absolutnie każdą surówkę, sałatkę, każdy warzywny dodatek do dania głównego, jaki w życiu spotkałem).
Hofbräuhaus ma jednak jeszcze drugie oblicze. Dotychczas opisywałem część, którą można określić karczmą, gospodą - na pierwszym piętrze mamy natomiast bardziej restauracyjną przestrzeń, co chyba dobrze widać na zdjęciach. Serwuje się tam dokładnie to samo co na parterze, ale jest nieporównywalnie mniej gwarno i tłoczno; nie ma muzyki, zamiast ław są krzesła, stoły są zupełnie oddzielne i tak dalej. Klimat gospody, choć niepowtarzalny, szybko może zmęczyć i wtedy warto przenieść się na górę. Ja wróciłem tam właśnie po małej przerwie na deser, apfelstrudel - bardzo smaczny, chociaż niczego raczej nie urywający. Przy okazji zaliczyłem drugie, dobrze mi już znane piwo - dunkela. Trochę bardziej mi smakował przy poprzednich wizytach, może kwestia wyrobienia smaku, chociaż wydaje mi się, że jednak był mniej wyrazisty po prostu. No, ale i tak bardzo smaczny. To nie wszystkie zakątki tego przybytku, ale inne sale - zwłaszcza ogromna sala biesiadna na drugim piętrze - nie zawsze są otwarte. Być w Monachium i nie odwiedzić Hofbräuhausu to jak być w Bambergu i nie wstąpić do Schlenkerli.

W końcu przyszedł czas na najlepiej (poza jednym pubem) oceniane miejsce w Niemczech, klasztor na wzgórzu w miejscowości Andechs jakieś czterdzieści minut drogi samochodem od Monachium. Miejsce bardzo niepozorne - klasztor jest bardzo ładny, ale jak na bawarskie warunki to raczej jeden z wielu. Prowadzi do niego całkiem stroma ścieżka, którą można pokonać tylko pieszo. Klasztor znajduje się na samej górze (niestety nie udało się wejść do środka) - kwestie piwne rozwiązuje się odrobinę niżej, zaraz za popiersiem świętej Jadwigi Śląskiej, która, jak się okazuje, właśnie tu się urodziła. Miejsce jest bardzo ciche, co momentalnie zmienia się, gdy wchodzimy do restauracji, w której atmosfera jest zupełnie Hofbräuhausowa. Może się też poszczycić balkonem pełniącym latem funkcję ogródka piwnego z pięknymi widokami. Niestety czas naglił i nie udało mi się zasiąść do stołu ani skosztować piwa - gdyby tak to zostawić, to oczywiście nie mógłbym spać po nocach, więc zaopatrzyłem się w zestaw czterech różnych piw klasztornych i za jakiś czas zdegustuję wszystkie na blogu. A do klasztoru postaram się kiedyś powrócić.

W ramach ostatniego punktu wyprawy wróciłem do Monachium, by odwiedzić najlepiej z kolei oceniany przybytek w stolicy Bawarii, który mieści się... naprzeciwko Hofbräuhausu. Wirsthaus Ayingers to oddział browaru Ayinger z miejscowości bawarskiej Aying, restauracja i oczywiście piwiarnia. Piwa się tu nie warzy, ale skoro ratebeerowcy stawiają go tak znacznie wyżej niż lokal z naprzeciwka, to musiałem sprawdzić. Jest znacznie inny - wystrój wnętrza określiłbym jako międzynarodowy, na pewno nie bawarski - przynajmniej w porównaniu z poprzednimi obiektami. Atmosfera też jest zdecydowanie mniej regionalna, poza tym tylko, że absolutnie wszyscy piją piwo. Bardzo ładne miejsce, bez tego klimatu bawarskiej gospody, ale i tak robiące miłe, dobre wrażenie - strasznie tylko w środku gorąco.
Karta dań - w teorii - wygrała ze wszystkimi dotychczasowymi. Sporo tradycyjnych potraw kuchni lokalnej, ale też dużo urozmaicenia, rzeczy równie niesztampowych, co apetycznie się zapowiadających. Zdecydowałem się powtórnie na zupę szparagową, ale tym razem zrezygnowałem z golonek i wziąłem... polędwiczki wieprzowe z dodatkiem kiełbasy i bekonu (!!!) na szwabskich szpeclach. Zupa była świetna, dość wykwintna, z dodatkiem jakiegoś bardzo dobrego mięsa mielonego, które ciężko było precyzyjnie zidentyfikować, ale bardzo łatwo pochłonąć. Ustąpiła jednak tej ze Schlenkerli - za mało szparagowa, za bardzo śmietanowa. Drugie danie nie zawiodło, potwornie smaczne i sycące, dokładnie takie, jak się zapowiadało - mogliby tylko inaczej je podawać, bo krojenie mięsa na miękkich szpeclach to frustrujące zadanie.
Z szerokiego wyboru piw zdecydowałem się na dunkelweizena, który był zdecydowanie najjaśniejszym piwem w tym stylu, jakie w życiu spotkałem - śmiało mógłby uchodzić za zwykłego, jasnego weizena. Był smaczny, intensywnie bananowy i goździkowy, ale jakoś mnie nie powalił, co było chyba trochę skutkiem przesytu. Tego wieczora wypatrzyłem w restauracji sześciopak ichnich piw do zakupienia, ale nazajutrz trochę się rozczarowałem, bo okazało się, że to tylko dwa różne po trzy sztuki. Dobre i to. Bawaria obskoczona, teraz czas sprawdzić ją w degustacyjnych warunkach. A potem do niej wrócić, jak najszybciej.