czwartek, 22 maja 2014

Podróże: Bawarskie szczyty

W drugim odcinku serii Podróży w dalszym ciągu pozostaję przy miejscach ikonicznych, tradycyjnych, kardynalnych wręcz dla świata piwa. Była Praga, teraz przyszedł czas na najważniejszy piwowarsko land Niemiec, przepiękną Bawarię. Znów moja podróż nie była wyłącznie nastawiona na piwo, więc doświadczenia raczej mało szczegółowe, trochę przy okazji, w biegu, ale cenne i niezapomniane.

Nie mając za wiele czasu, zdecydowałem się powybierać miejsca ze szczytu rankingu ratebeer.com. Tym samym dotarłem do najlepiej ocenianego miejsca (spośród wszystkich kategorii - browarów, restauracji, piwiarni, sklepów; w kategorii ogólnoniemieckiej pobitego tylko przez jeden pub) w całej Bawarii, najlepiej ocenianego miejsca w Monachium, czwartego najlepiej ocenianego browaru w regionie i dodatkowo nie tak dobrze ocenianego, ale zdecydowanie najbardziej popularnego - to jest najwięcej razy ocenionego - miejsca w Monachium, w całej Bawarii, a może nawet w ogóle w Niemczech. Ale po kolei.

Na początek spełniłem swoje marzenie, które zrodziło się, gdy po raz pierwszy skosztowałem piwa ze Schlenkerli, Mekki piw wędzonych. Nie wiem czemu - bo malowniczy Bamberg nie jest przecież na końcu świata - ale w styczniu, bo wtedy się zetknąłem z wędzonym marcowym, dotarcie do legendarnej piwiarni wydawało mi się niezwykle odległe, niemal mityczne. Już cztery miesiące później sen się ziścił. Rewelacyjne wrażenie zrobiła na mnie już sama droga z samochodu do Schlenkerli.

Szczęśliwie złożyło się, że Bamberg właśnie osuszał się w słońcu po ulewie, która przeszła przez niego przed chwilą i spacer po oddychających deszczem, ale słonecznych jednocześnie uliczkach był wspaniały. Są niesamowite, bo przy frankońskiej architekturze budynków same uliczki są w stylu bardziej włoskim niż niemieckim - ciasne, romantyczne, w dodatku ze sporą dawką wzniesień i obniżeń. W końcu dochodzimy do Schlenkerli, położonej jakby w samym sercu tego wszystkiego. Trochę turystów, ale znacznie mniej, niż się spodziewałem. Nie było problemu ze znalezieniem miejsca w restauracji - rezerwacje prawie na każdym stoliku, ale na szczęście na późne godziny. Wystrój i atmosfera są bardzo przyjemne, sale są ładne, ale nie przytłaczające, bardzo swojskie i nastrojowe, nieco średniowieczne.
Po zajrzeniu do karty lekkie rozczarowanie, bo do wyboru były tylko dwa piwa, w dodatku oba piłem - rauchweizen z butelki i marcowe z beczki. Wziąłem oba. Weizen był mniej więcej taki, jak go zapamiętałem, czyli fenomenalny, choć może trochę jednak słabszy - po jakimś czasie wędzonka bardzo ustąpiła typowym nutom wiezenowym (zdziwiłem się tylko mętnością, chyba u mnie nie była aż taka duża). Prawdziwą rewelacją okazało się jednak lane marcowe. Z butelki wyraźnie odstawało w degustacji od weizena i bocka - a temu lanemu w Schlenkerli przyznałbym chyba pierwsze miejsce. Było absolutnie genialne, przepyszne, mocno wędzone, idealne i do jedzenia, i jako aperitif, i w ogóle w każdym sensie.
Samo jedzenie nie rozwaliło mi może kubków smakowych - zwłaszcza jak na bawarskie standardy - ale było na bardzo wysokim poziomie. Świetnie wypadła zupa szparagowa, wybitnie wyrazista i z dużymi kawałkami szparagów. Jako danie główne zamówiłem coś o tajemniczej nazwie Schläuferla, co okazało się być łopatką wieprzową w tradycyjnym bawarskim sosie i tradycyjnym ziemniaczanym knedlem, do tego tradycyjna kapusta. Świetna rzecz, świetna alternatywa dla golonek, chyba nawet z tych dwóch wybrałbym łopatkę (przynajmniej nie patrząc na ilość) - dużo łatwiej się z nią rozprawić.

Na duży plus - jak zresztą nie tylko w Schlenkerli, ale chyba w całej Bawarii - obsługa, która sprawia wrażenie szczerości i normalności, o co w takich popularnych turystycznie miejscach w innych krajach potrafi być niełatwo. Jakby nieświadome doniosłości miejsca, kelnerki dalekie są od jakiejś wyniosłości i tego okropnego nastawienia na wydojenie turystów z kasy.
Schlenkerla dorównała w zasadzie swojej legendzie, szkoda tylko, że nie było innych piw do wyboru. Tak czy inaczej, jeśli tylko znajdę się w pobliżu Bambergu, to na pewno będę się starał wstąpić.

Drugie piwne miejsce, do którego dotarłem, było mi już dobrze znane z przeszłych podróży. Hofbräuhaus, legendarny gigant położony w samym sercu Monachium, nie bez przesady określa sam siebie "najsłynniejszą gospodą świata". To właśnie wspominane we wstępie najpopularniejsze na ratebeerze miejsce w Niemczech. Nie jest oceniane tak dobrze jak Schlenkerla czy miejsca, które opiszę za chwilę, ale nie jestem w stanie się zgodzić z tym, żeby od nich Hofbräuhaus odstawał. Pod względem piwa - od Schlenkerli na pewno, od innych może, ale samo miejsce powaliło mnie na kolana, gdy po raz pierwszy - dwa lata temu - miałem szczęście się w nim znaleźć i powala do dziś za każdym razem, gdy tam trafiam. Ulubiony wyszynk Adolfa Hitlera może trochę przytłoczyć wielkością - zdaje się pomieścić niebywałą ilość gości, jak dotąd równie wielkiej restauracji chyba w życiu nie widziałem. Jeśli natomiast nie dotrze się tam zaraz po otwarciu, to przytłoczyć może również ilością ludzi, zgiełkiem, milionem rozmów w akompaniamencie tradycyjnej bawarskiej muzyki na żywo. Gdy jednak tylko trochę się przyzwyczaimy, rozkochujemy się w tej nieprawdopodobnej atmosferze - mówi to człowiek daleki od lubości do dużych skupisk ludzi, na co dzień wprost nie cierpiący jedzenia w tłumie i hałasie. Zacznijmy od początku.
Już z zewnątrz Hofbräuhaus urzeka - zwłaszcza genialnym, półkolistym wykuszem. Nie będę się rozpisywał, bo w zasadzie wszystko mówi zdjęcie, na którym udało mi się ukazać fasadę gospody w całej jej okazałości. Po przejściu przez przedsionek wchodzimy od razu do głównej sali, która jest kwintesencją tego miejsca - najbardziej przestronna, najbardziej gwarna; tutaj (w zasadzie na przełomie dwóch sal) popisy daje mini-orkiestra, tutaj najłatwiej się z kimś zbratać, bo ławy już same w sobie są długie, a w dodatku ustawione blisko siebie. A propos zbratania, nastąpiło - do mojego stołu przysiadł się szybko przesympatyczny, starszy Niemiec, w sobie tylko znany sposób łącząc otwartość z brakiem nachalności, rekomendując lokalne potrawy i narzekając, że kiedyś w dzisiejszej cenie golonki była jeszcze zupa. Główna sala to jednak nie tylko atmosfera, ale także piękny wystrój na czele z wspaniałymi żyrandolami-lampionami i bogato zdobionym sufitem. W salach leżących dalej nie ma już takiego przepychu, jest bardziej jak w Schlenkerli, tylko mniej subtelnie i znacznie bardziej przestronnie, po prostu rozlegle - można się zgubić. Co do piwa, udało mi się pierwszy raz trafić na coś innego niż standardową trójcę - monachijskie jasne i ciemne oraz pszeniczniak. W maju w karcie pojawia się koźlak majowy i bez zastanowienia go wziąłem - nie był to jakiś majstersztyk może, ale ogromnie przyjemna rzecz o pięknej, bursztynowej barwie. Umilił standardowy posiłek - golonkę ze słynną sauerkraut (owa kapusta z Hofbräuhausu bije na głowę absolutnie każdą surówkę, sałatkę, każdy warzywny dodatek do dania głównego, jaki w życiu spotkałem).
Hofbräuhaus ma jednak jeszcze drugie oblicze. Dotychczas opisywałem część, którą można określić karczmą, gospodą - na pierwszym piętrze mamy natomiast bardziej restauracyjną przestrzeń, co chyba dobrze widać na zdjęciach. Serwuje się tam dokładnie to samo co na parterze, ale jest nieporównywalnie mniej gwarno i tłoczno; nie ma muzyki, zamiast ław są krzesła, stoły są zupełnie oddzielne i tak dalej. Klimat gospody, choć niepowtarzalny, szybko może zmęczyć i wtedy warto przenieść się na górę. Ja wróciłem tam właśnie po małej przerwie na deser, apfelstrudel - bardzo smaczny, chociaż niczego raczej nie urywający. Przy okazji zaliczyłem drugie, dobrze mi już znane piwo - dunkela. Trochę bardziej mi smakował przy poprzednich wizytach, może kwestia wyrobienia smaku, chociaż wydaje mi się, że jednak był mniej wyrazisty po prostu. No, ale i tak bardzo smaczny. To nie wszystkie zakątki tego przybytku, ale inne sale - zwłaszcza ogromna sala biesiadna na drugim piętrze - nie zawsze są otwarte. Być w Monachium i nie odwiedzić Hofbräuhausu to jak być w Bambergu i nie wstąpić do Schlenkerli.

W końcu przyszedł czas na najlepiej (poza jednym pubem) oceniane miejsce w Niemczech, klasztor na wzgórzu w miejscowości Andechs jakieś czterdzieści minut drogi samochodem od Monachium. Miejsce bardzo niepozorne - klasztor jest bardzo ładny, ale jak na bawarskie warunki to raczej jeden z wielu. Prowadzi do niego całkiem stroma ścieżka, którą można pokonać tylko pieszo. Klasztor znajduje się na samej górze (niestety nie udało się wejść do środka) - kwestie piwne rozwiązuje się odrobinę niżej, zaraz za popiersiem świętej Jadwigi Śląskiej, która, jak się okazuje, właśnie tu się urodziła. Miejsce jest bardzo ciche, co momentalnie zmienia się, gdy wchodzimy do restauracji, w której atmosfera jest zupełnie Hofbräuhausowa. Może się też poszczycić balkonem pełniącym latem funkcję ogródka piwnego z pięknymi widokami. Niestety czas naglił i nie udało mi się zasiąść do stołu ani skosztować piwa - gdyby tak to zostawić, to oczywiście nie mógłbym spać po nocach, więc zaopatrzyłem się w zestaw czterech różnych piw klasztornych i za jakiś czas zdegustuję wszystkie na blogu. A do klasztoru postaram się kiedyś powrócić.

W ramach ostatniego punktu wyprawy wróciłem do Monachium, by odwiedzić najlepiej z kolei oceniany przybytek w stolicy Bawarii, który mieści się... naprzeciwko Hofbräuhausu. Wirsthaus Ayingers to oddział browaru Ayinger z miejscowości bawarskiej Aying, restauracja i oczywiście piwiarnia. Piwa się tu nie warzy, ale skoro ratebeerowcy stawiają go tak znacznie wyżej niż lokal z naprzeciwka, to musiałem sprawdzić. Jest znacznie inny - wystrój wnętrza określiłbym jako międzynarodowy, na pewno nie bawarski - przynajmniej w porównaniu z poprzednimi obiektami. Atmosfera też jest zdecydowanie mniej regionalna, poza tym tylko, że absolutnie wszyscy piją piwo. Bardzo ładne miejsce, bez tego klimatu bawarskiej gospody, ale i tak robiące miłe, dobre wrażenie - strasznie tylko w środku gorąco.
Karta dań - w teorii - wygrała ze wszystkimi dotychczasowymi. Sporo tradycyjnych potraw kuchni lokalnej, ale też dużo urozmaicenia, rzeczy równie niesztampowych, co apetycznie się zapowiadających. Zdecydowałem się powtórnie na zupę szparagową, ale tym razem zrezygnowałem z golonek i wziąłem... polędwiczki wieprzowe z dodatkiem kiełbasy i bekonu (!!!) na szwabskich szpeclach. Zupa była świetna, dość wykwintna, z dodatkiem jakiegoś bardzo dobrego mięsa mielonego, które ciężko było precyzyjnie zidentyfikować, ale bardzo łatwo pochłonąć. Ustąpiła jednak tej ze Schlenkerli - za mało szparagowa, za bardzo śmietanowa. Drugie danie nie zawiodło, potwornie smaczne i sycące, dokładnie takie, jak się zapowiadało - mogliby tylko inaczej je podawać, bo krojenie mięsa na miękkich szpeclach to frustrujące zadanie.
Z szerokiego wyboru piw zdecydowałem się na dunkelweizena, który był zdecydowanie najjaśniejszym piwem w tym stylu, jakie w życiu spotkałem - śmiało mógłby uchodzić za zwykłego, jasnego weizena. Był smaczny, intensywnie bananowy i goździkowy, ale jakoś mnie nie powalił, co było chyba trochę skutkiem przesytu. Tego wieczora wypatrzyłem w restauracji sześciopak ichnich piw do zakupienia, ale nazajutrz trochę się rozczarowałem, bo okazało się, że to tylko dwa różne po trzy sztuki. Dobre i to. Bawaria obskoczona, teraz czas sprawdzić ją w degustacyjnych warunkach. A potem do niej wrócić, jak najszybciej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz