Oto aktualne dziesięć najlepiej ocenionych przeze mnie piw. Ten na bieżąco aktualizowany ranking ułożony jest według ocen ogólnych, które pojawiają się przy degustacjach, nie są to więc dokładnie najsmaczniejsze piwa, jakie piłem, a te, które zrobiły najlepsze wrażenie w ogóle - przede wszystkim smakiem i zapachem, ale również teksturą, wyglądem i opakowaniem (wagę poszczególnych parametrów w ocenie można poznać tu). Uważam kwestie estetyczne za istotne (co oczywiste, skoro uwzględniam je w ocenach), ale są sytuacje, w których się nie liczą i chcemy rozmawiać tylko o walorach smakowo-zapachowych - w takich to sytuacjach warto zapoznać się z alternatywnym Top 10.
9/10b. Brouwerij Bosteels: Tripel Karmeliet (9,53/10)
9/10b. Brouwerij Bosteels: Tripel Karmeliet (9,53/10)
Po to piwo z całej dziesiątki sięgnąłem w życiu najwcześniej, na długo przed rozpoczęciem działalności bloga. To jedno z moich dwóch (drugie jest następne w rankingu) ukochanych piw belgijskich, które przez długi czas uznawałem za absolutnie najlepsze we wszechświecie (trochę z niedoświadczenia i nieświadomości potencjału piwa) i które ugruntowały pozycję Belgii w moim spojrzeniu na świat piwa - do dziś, mimo cudów oferowanych zza małej (UK) i wielkiej (US) wody, ciągle nie mogę przestać postrzegać jej za krainę, w której piwowarstwo wspina się na najwyższe szczyty. Ale co do samego piwa - jest to pewien policzek dla trapistów, bo lepszego tripla na razie nie uświadczyłem nigdzie, również u nich. Mocne (8,4%), a orzeźwia jak grodziskie; lekkie, a natężeniem smaku dorównuje stoutom imperialnym. Krótko mówiąc znakomite piwo na każdą okazję. Jest też bardzo przystępne w przeciwieństwie do niejednego piwa z tego rankingu - sam zakochałem się w nim od pierwszego wejrzenia, będąc jeszcze niemal kompletnym laikiem, któremu byle lambik wykręcał kubki smakowe i nie dawał zasnąć. Warto więc być może zaczynać od niego edukację znajomych, którzy do tej pory nie pili nic lepszego od Perły, Ciechana Miodowego czy nawet Paulanera (nie żebym te trzy piwa zrównywał, wręcz przeciwnie, dokonałem stopniowania wtajemniczenia w piwo). Za ciekawostkę niech posłuży fakt użycia trzech zbóż - słodu jęczmiennego, pszenicy i owsa. Piwo raz jest, a raz go nie ma - nie tylko w sklepach specjalistycznych, potrafi się też pojawić w Almie czy Piotrze i Pawle, ale raczej rzadko w porównaniu z niektórymi innymi Belgami.
9/10a. Alaskan Brewing: Smoked Porter (9,53/10)
"Porter wędzony warzony w browarze na Alasce" samo w sobie brzmi już intrygująco, ale efekt przeszedł moje oczekiwania. A były spore, bo piwo jest dość osławione i w Polsce uchodzi wręcz za artefakt, bo jest kiepsko osiągalne. Alaskan Brewing warzy je tylko raz w roku i wypuszcza w ograniczonej ilości - każda warka jest opatrzona rocznikiem, mi trafiło się piwo z 2012 - ponad dwuletnie - i było wyśmienite. Browar podaje zresztą kilkunastoletni okres ważności, co zaskakuje przy zaledwie 6,5% alkoholu, ale chyba jest uzasadnione i podwyższa magię piwa. Niebywale wyraziste, choć pije się szybko i lekko, stanowi doskonały splot chmielowej goryczki, kawowo-czekoladowej słodyczy ciemnego słodu oraz doprawdy słonej, bardzo intensywnej wędzonki. Raczej nie powinno się od niego zaczynać przygody z piwami wędzonymi, może być trochę zbyt intensywne, a to nie pozwoli w pełni go docenić - dla każdego miłośnika tego gatunku jednak będzie to wspaniałe przeżycie. Tak jak mówiłem, dostępność jest niestety bardzo kiepska - jeśli tylko zobaczę znowu na półce, to zgarnę z niej tyle, ile uniosę (choć wątpliwe, by trafiło się więcej niż jedno) i pobawię z leżakowaniem tego niesamowitego trunku.
8. Brouwerij van Steenberge: Gulden Draak (9,56/10)
A oto i drugie z tych dwóch belgijskich piw z mojej młodości. Gulden Draak powalił mnie jeszcze odrobinę bardziej niż Tripel i również tutaj minimalnie go wyprzedził. Po tamtej przygodzie sądziłem, że niczego lepszego już w życiu nie spróbuję. Pomyliłem się, ale nie bardzo. To piwo, zaliczane do znamienitego gatunku belgijskich ciemnych mocnych ale (choć jest jak na ten styl dość jasne), jest nieco bardziej ekstremalne - przekracza wszak dziesięć procent alkoholu, chociaż ukrywa go niesamowicie. Może służyć za kolejny stopień wtajemniczenia, jeśli już naszemu hipotetycznemu znajomemu spodoba się Tripel Karmeliet. To już nie jest piwo na każdą okazję - zdecydowanie nie służy do orzeźwiania, to raczej typ powoli sączonego trunku w długi, spokojny wieczór (choć jeśli kupimy małą, a nie dużą butelkę, to aż tak długo to nie potrwa - jak na swoją moc jest bardzo przystępne i gładkie). Nabywanie go wygląda podobnie jak w przypadku Tripel Karmeliet, chociaż chyba pojawia się w sklepach trochę częściej - w najbliższym mi sklepie specjalistycznym jest chyba nawet praktycznie na stałym wyposażeniu. I znacznie łatwiej je rozpoznać po jedynej w swoim rodzaju białej, plastikowej etykiecie. Nie pomylić tylko z jego młodszym bratem, quadruplem w czarnej obudowie - moim zdaniem bez porównania gorszy produkt.
7. BrewDog: Tactical Nuclear Penguin (9,595/10)
Zdecydowanie najdziwniejsze, najbardziej ekstremalne i najdroższe piwo z tego rankingu, a być może we wszystkich kategoriach zwyciężyłoby również w ogóle spośród wszystkich piw, jakie piłem. Wydawało mi się, że Pingwin to przede wszystkim otoczka i wariactwo, dopóki go nie spróbowałem. Ale po kolei - zaczyna się przede wszystkim od koncepcji: 32% alkoholu to fakt, który po prostu nie potrzebuje uzasadnienia swej osobliwości; do tego dochodzi jeszcze maturacja w beczkach po szkockiej whisky. Następnie mamy opakowanie - butelka zapakowana w coś, co okazuje się papierową torbą z symbolicznym rysunkiem pingwina, w środku piękne szkło z korkiem i połyskującą etykietą, a do tego genialny i jakże potrzebny korek rozporowy. I do tego momentu traktowałem to piwo jako ciekawostkę, ale smak powalił mnie swoją intensywnością i skomplikowaniem oraz niezwykłym ukryciem alkoholu - nie czuć 32%, a spokojnie nawet z 10 punktów procentowych mniej. To niemal najdoskonalszy w smaku stout imperialny (bardzo imperialny), jaki piłem - po raz kolejny BrewDog w dużej mierze wygrał sprawę nutami orzechowymi. Jak Gulden Draak to piwo, którym można się cieszyć przez cały wieczór, tak butelką Pingwina - nawet cały rok, co jakiś czas popijając niewielkie ilości (ewentualnie nacieszyć przez cały wieczór siebie i grupę znajomych). I patrząc na to, dwieście pięćdziesiąt złotych, które trzeba na tę ekstrawagancję poświęcić, aż tak już nie szokuje, choć i nie wywołuje radości - radzę nie decydować się na zakup w zbyt wczesnej fazie zainteresowania piwem. Wymaga ono już trochę wyrobienia sobie miłości do ekstremalnych piw, zwłaszcza stoutów imperialnych - mogą przecież komuś w ogóle nie smakować, więc warto najpierw dowiedzieć się czegoś o nich na tańszych i słabszych egzemplarzach. Jeśli już się jednak zdecydujemy je poznać, to szansa, że trafimy na nie w jakimś polskim sklepie, wchodząc do niego w dowolnym momencie, jest bliska zeru (acz bywa i tak). Żeby je dostać, najlepiej chyba poprosić o ściągnięcie na nazwisko w jakimś bardzo dobrym sklepie specjalistycznym.
6. Pinta (Browar na Jurze): Imperator Bałtycki (9,64/10)
W końcu polski akcent i jedyny czysto polski akcent w tej elitarnej dziesiątce; również jedyne piwo dolnej fermentacji. Ten tryumf był z kolei jednym z najbardziej spodziewanych przed degustacją, z jakimi się spotkałem. Kiedy Pinta, zdecydowanie najwybitniejszy browar kontraktowy w Polsce, ogłosiła na jesieni 2013 roku, że uzyskała gęstość brzeczki wskazującą jednoznacznie na piwo bardzo mocne, zapanowała atmosfera euforii. Pierwszy raz zapowiadało się szeroko dostępne polskie piwo w jakimś ciężkim, dostojnym stylu. Druga fala radości nastąpiła, kiedy Pinta podała styl - imperialny porter bałtycki, czyli mocny porter bałtycki solidnie chmielony amerykańskim chmielem. A trzeci wybuch szczęścia miał miejsce zaraz po premierze, bo piwo okazało się genialne, również według mnie i do tej pory pozostaje najlepszym uwarzonym w Polsce trunkiem, jaki piłem. W okolicach premiery doszło do miażdżącej przewagi popytu nad podażą - sklepy często racjonowały i tak małe już butelki, jednemu klientowi nie sprzedając więcej niż jednej-dwóch, by jak najwięcej osób mogło spróbować: i tak wielu obeszło się smakiem, w popularnych miejscach cały zapas rozchodził się dosłownie w pół godziny. Na porządku dziennym były też imienne rezerwacje. Wyśmienity hołd dla perły polskiego piwowarstwa tradycyjnego w rewolucyjnym stylu. Z pewnością będzie się regularnie, ale niekoniecznie często pojawiać na półkach sklepów specjalistycznych - warto obserwować sytuację, jeśli chce się je zdobyć, bo popyt ciągle jest duży, wiele osób kupuje jak najwięcej, by część poddać leżakowaniu.
5. Redwillow Brewery: Ageless (9,66/10)
Jeśli musiałbym wybrać tylko jeden kraj, z którego - i tylko z niego - do końca życia mógłbym pić piwa, byłaby to prawdopodobnie Anglia. To przede wszystkim kwestia różnorodności stylowej, ilości różnych browarów, a w końcu dobrej średniej próbowanych piw. Wśród najlepszej dziesiątki znalazło się jednak tylko jedno, ale jego obecność pokazuje, na czym polega Anglia. Ot, kolejne imperialne IIPA, kolejny niewielki, nieznany browar z jakiejś mieściny angielskiej do odhaczenia? Otóż nie, zupełnie znienacka olśnienie jednym z dwóch najlepszych piw w tym zacnym stylu, jakie piłem. I jestem pewien, że w tym kraju takich niespodzianek jest cała masa (na parę z nich już się natknąłem, tylko nie aż takiego kalibru, żeby się zmieścić w tej dziesiątce). Przy okazji, poza smakiem bliskim doskonałości, ciekawy dodatek w postaci lekko weizenowego charakteru, być może pochodzącego ze słodu pszenicznego obecnego w zasypie. Jest też bardzo słabe jak na IIPA, a w ogóle nie traci na intensywności. Z drugiej strony to w pewnym sensie piwo o najsłabszej pozycji w tym zestawieniu - wyżej w nim jest bowiem bardzo podobne, a jednak trochę lepsze. Niestety odkąd udało mi się je oraz parę innych piw z Redwillow dostać na wczesnej jesieni 2013 roku, już ich w Polsce więcej nie widziałem, ale pewnie wrócą w końcu do sklepów specjalistycznych - pytanie kiedy.
4. Carlow Brewing & Pinta: Lublin to Dublin (9,69/10)
Drugi polski akcent, a konkretniej irlandzko-polski. Na początku 2014 roku po raz pierwszy polskiemu browarowi rzemieślniczemu udało się uwarzyć kolaboracyjne piwo z zagranicznym podmiotem - po stronie polskiej wystąpiła oczywiście pionierska Pinta, po drugiej irlandzkie Carlow Brewing (na którego terenie piwo powstało). Na styl wzięto stout - różnie to było na początku, ale skończyło się na stoucie owsianym. Wcześniej piłem już dwa stouty z Carlow i były rewelacyjne, więc oczekiwania miałem spore, ale i tak efekt je przerósł. Uwielbiam wszystkie style piwne, nie spotkałem i już nie spotkam raczej takiego, od którego bym stronił (wyjątkiem jest international/eurolager, ale to nie tyle styl, co bardziej nieudany jasny lager). Są jednak naturalnie takie, które uwielbiam trochę bardziej. Ciężko mi wskazać coś mocno zawężonego, ale jeśli chodzi o całe rodziny stylów (takie, wedle których grupuję tagi), to walka toczyłaby się bez wątpienia między stoutami a belgijskimi ale'ami - przy czym walka to trochę niesprawiedliwa, bo to drugie określenie obejmuje większą i znacznie bardziej różnorodną grupę gatunków - stoutom należy się więc podwójny aplauz za znalezienie się na szczycie. A mówię o tym dlatego, że w tym kolaboracyjnym produkcie odnalazłem kwintesencję stoutu. Lepszego nie piłem, to oczywiste, ale też nie piłem bardziej reprezentatywnego dla tej grupy piw. Lublin to Dublin zawiera wszystko, co w poszczególnych stoutach najlepsze: lekkość i pijalność dry stoutów, pełnię palonego smaku Foreign Extra Stoutów, kremową słodycz stoutów mlecznych, solidną, chmielową goryczkę stoutów amerykańskich, złożoność stoutów imperialnych i w końcu przyjemną aksamitność stoutu owsianego, którym jest. Jako że Pinta od dłuższego już czasu pojawia się nie tylko w sklepach specjalistycznych, to można na to piwo trafić w różnych miejscach - najlepiej jednak skierować się do tego pierwszego. Przyszłość tego piwa, w tym częstotliwość warzenia, pozostaje jednak na razie zagadką z oczywistych względów. Póki co nie jest źle - na jednej warce się nie skończyło, oby nie kończyło się w ogóle.
3. BrewDog & Mikkeller: I Hardcore You (9,76/10)
To kolejne piwo kolaboracyjne, ale w zdecydowanie odmiennym sensie niż Lublin to Dublin. Mikkeller i BrewDog nie uwarzyły razem piwa, a... zmieszały ze sobą dwa już uwarzone i będące w sprzedaży imperialne India Pale Ale. Proceder jest to w piwowarstwie bardzo rzadki - jak dotąd piłem w życiu tylko dwa takie blendy, drugi zresztą również z BrewDoga i Mikkellera. Szkoci dali od siebie swoje Hardcore IPA (które, co ciekawe, piłem i nie zrobiło na mnie jak na ten styl zbyt dużego wrażenia), a Duńczycy I Beat You (nie miałem przyjemności, ale poszukuję). Na zmieszaniu się nie skończyło, ale i wiele już nie dodano - piwo zostało jeszcze tylko dochmielone na zimno. Efektem okazało się coś, co postrzegam jako idealne w smaku i zapachu imperialne IPA (naprawdę nie wyobrażam sobie, by wejść na wyższy poziom), w moim odczuciu opus magnum piwowarstwa rewolucyjnego/rzemieślniczego i w końcu gigantyczny pomnik, zbudowany w hołdzie dla amerykańskiego chmielu. Na stronie BrewDoga w broszurze tego piwa znajduje się informacja o limitowanym czasie jego dostępności - mam nadzieję, że po prostu myśleli, że tak będzie, kiedy po raz pierwszy je stworzyli w 2010 roku i zapomnieli usunąć tę wzmiankę. Póki co piwo pojawia się co jakiś czas na półkach sklepów specjalistycznych. Miejmy nadzieję, że BrewDog się nie pokłóci z Mikkellerem.
2. Port Brewing Company: Board Meeting (9,87/10)
Piwo, które sprawiło, że musiałem zacząć traktować Stany Zjednoczone jako poważnego kandydata na najlepszy piwny kraj na świecie. Do tej pory USA mnie nie zachwycało na miarę swojej renomy wśród beer geeków, ale w końcu nadszedł ten moment. To imperialne amerykańskie brązowe ale z dodatkiem kawy i ziaren kakaa. Efekt smakowy to w zasadzie doskonałość, a że również pozostałe parametry były na znakomitym poziomie, to ląduje na drugim miejscu. Na pierwszy rzut oka można posądzić Port Brewing o tworzenie wariacji na temat stoutu imperialnego i nazywanie go wymyślną nazwą stylu, ale to nie to - piwo naprawdę reprezentuje brązowe ale, tylko po prostu mocniejsze. Niesamowita rewia wszelkich nut melanoidynowych, doskonały balans słodyczy i goryczki, naprawdę niezwykle wysoka różnych wyczuwalnych smaków i zapachów; być może pod względem zapachu, smaku i tekstury lepszego brown ale w życiu już nie wypiję, a i o równie dobre będzie bardzo, bardzo ciężko. Przy niebywałej intensywności doznań, jakie niesie, nie jest też przesadnie wymagające, więc można dać je komuś niedoświadczonemu. A skąd je wziąć? Wyłącznie ze sklepów specjalistycznych i to raczej tych wysokich lotów. Na szczęście Port Brewing ma je w swojej ofercie całorocznej, nie ma więc raczej obawy, że w najbliższym czasie nie będzie żadnej możliwości dostania go w Polsce.
1. Bières de Chimay: Chimay Bleue (9,925/10)
Na samym końcu tej pięknej drogi przez moje najlepsze wspomnienia zabrakło mi oryginalności. Niebieskie Chimay to trunek, który zna każdy szanujący się miłośnik piwa z pewnym podstawowym doświadczeniem. To jeszcze jedno piwo belgijskie, ale już ikona wagi ciężkiej - jedno z najbardziej kultowych piw z tego kraju i w ogóle na całym świecie. Kwintesencja tej sfery piwowarstwa, która fascynuje mnie chyba najbardziej - piwowarstwa trapistów. Chimay Bleue to belgijskie ciemne mocne ale podobnie jak Gulden Draak, ale o mniej owocowym, a bardziej powiązanym z ciemnym słodem profilu, przez co obowiązkiem jest spróbowanie obydwu. Cóż tu dużo pisać, to trzeba spróbować - doskonały aromat, smak, a nawet tekstura. Podkreślić wypada triumf piwowarstwa tradycyjnego, które przynajmniej w mojej ocenie w punkcie kulminacyjnym nie dało się ofercie rewolucjonistów - wszystko co prawda przede mną, ale ciężko już będzie na zmiany na szczycie. Przebicie jego oceny może cudem nie będzie, ale na pewno z nim graniczy. Szczęśliwie jest to najlepiej dostępne piwo z tej dziesiątki - jest chyba stałym wyposażeniem Piotra i Pawła czy innych delikatesów, o sklepach specjalistycznych nie wspominając.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz