poniedziałek, 17 lutego 2014

Podróże: Szybki skok na Pragę

We wstępie, który popełniłem pod koniec kwietnia ubiegłego roku, zapowiedziałem, że poza standardowymi recenzjami piw będą się pojawiać wpisy innego rodzaju. Długo trzeba było na takowy czekać, ale w końcu jest. Pierwszy i miejmy nadzieję jeden z wielu wpis z serii "Podróże", w których zdawał będę relację ze wszelkich swoich wypraw z piwem w tle. Należy odróżnić tę serię od domniemanej serii "Miejsca", w której mam zamiar opisywać szczegółowo dane browary, browary restauracyjne czy piwiarnie. "Podróże" będą luźniejsze, mniej szczegółowe, bardziej refleksyjne.

Obchody pierwszej rocznicy aktywności bloga przesunęły się o dwa dni, bowiem gdy upływał rok od recenzji Fischera Tradition, znajdowałem się w autobusie powrotnym z Pragi. Wypad do stolicy Czech był krótki, a jego głównym celem była klasyczna, nie piwna turystyka, niemniej jednak udało mi się zahaczyć o trzy ciekawe miejsca, a konkretniej browary restauracyjne.

Zacząłem od najsłynniejszego w całych Czechach i pewnie w całej Europie na wschód od Niemiec - U Fleků. Nie spodziewałem się niesamowitych doznań smakowych, ale nie mogłem odpuścić tego miejsca ze względu na jego wymiar historyczny - w 1999 roku obchodziło wszak piąte stulecie swojego istnienia. Ten legendarny obiekt ulokowany jest w niepozornej, wąskiej uliczce, nie dalej niż pięć minut od Teatru Narodowego i ratusza nowomiejskiego. Fasada budynku, w którym się mieści, nie przyciągałaby większej uwagi, gdyby nie sztandary i przede wszystkim piękny, charakterystyczny zegar. Zdecydowanie ładniej jest we wnętrzu, bogato zdobionym pięknym, ciemnym drewnem - wizualnie jest bardzo klimatycznie i można trochę poczuć, że piwiarnia jest aż tak stara. A raczej można by było, gdyby nie atmosfera skrajnego nastawienia na wydojenie z możliwie największej ilości gotówki turystów, rozsiewana zwłaszcza przez natrętnych i niezbyt uprzejmych kelnerów.
Zanim jeszcze się usiądzie, zdąży się z żalem poczuć, jak miejsce traci na autentyczności przez nierzadkie niestety w takich miejscach, charakterystyczne pompowanie "tradycji" przybytku dla zawrócenia przybyszom w głowie i zrobienia na nich maksymalnego zysku. Warto więc może wrócić do aspektów wizualnych - na przykład świetnych żyrandoli z kuflami zamiast kloszy na żarówki, zawieszonych pod pięknie zdobionym sufitem. Samo piwo, prostolinijny schwarzbier - bo browar warzy tylko to jedno, jedyne - okazało się zaskakująco dobre. Bardzo daleko mu do dzieła sztuki, ale do posiłku albo po prostu dla strudzonego wędrowca nadaje się zupełnie nieźle.

Nie później niż za pół godziny byłem w kolejnym tego typu obiekcie, kompleksie hotelowo-restauracyjno-browarniczym U Medvidků. Tu głównym celem był posiłek, więc skierowałem się nie do samego browaru, umieszczonego na piętrze, a do restauracji. Z zewnątrz jeszcze bardziej niepozorny; jego wnętrze nie było zaś tak bogate jak w U Fleků, ale całkiem przyjemne, swojskie, pogodne, może nawet zyskiwało nieco na przytulności. Niestety znowu - tym razem przeginając w drugą stronę - rozczarowała obsługa (a może raczej system panujący w tym miejscu), która namawiała mnie na zwykłego, masowego Budvara, dziwnie broniąc się przed piwami własnego wyrobu. Jak się okazało, w restauracji dostępne było tylko jedno, niefiltrowany lager w butelce, po inne trzeba by było się zgłosić na górze, w pubie, po posiłku - wybitnie, ale to wybitnie idiotyczne rozwiązanie.
Wziąłem to, co było i niestety nie zostałem mile zaskoczony - jedyna niezwykłość piwa przejawiała się w tym, że zakropione było trochę za dużą nawet jak na Czechy dawką diacetylu. Nałożyło się to na zmęczenie podróżą i zmęczenie posiłkiem i podarowałem sobie wchodzenie na górę. Odwiedziłem jednak nieźle zaopatrzony sklepik browaru, kupiłem dwa piwa butelkowane inne niż to, które wypiłem w szynkowni i przywiozłem ze sobą do kraju - U Niedźwiadka dostanie więc niebawem drugą i trzecią szansę - już na odległość.

Nastąpiła krótka przerwa w zwiedzaniu piwiarni, a ja nabyłem refleksję, dostrzegając, że chyba każda restauracja, która nie ma własnego piwa, serwuje Pilsnera Urquella. Szyldy tej marki są naprawdę wszędzie, ma ona chyba w Czechach większą siłę rażenia niż u nas Tyskie i Żywiec razem wzięte. I popadłem w zazdrość, bo choć Urquell w obecnej formie, podobnie jak ciemne flekowskie, nawet nie stał obok czegoś przypominającego majstersztyk, uważam go za solidny napój, którego nie wstyd zamówić w knajpie i sparować z jedzeniem. Inna sprawa, że Czesi popadają z lubością w tę solidność i piwa wybitne już ciężko u nich dostać. W międzyczasie przeleciała mi przed nosem wizyta w browarze przy klasztorze na Strahowie - akurat był w krótkim remoncie. Jak się później dowiedziałem - ogromna szkoda, że tak się stało.

Dotychczasowe wrażenie było mierne, ale spodziewałem się poprawy i ani trochę nie zawiodłem, a wręcz przeciwnie. Na koniec zaplanowałem wizytę w browarze restauracyjnym U tří růží, chwalącym się swoimi konotacjami z klasztorem świętego Jerzego, znajdującym się wraz z kościołem świętego Jerzego o pół rzutu beretem od knajpy. To miejsce już naprawdę w samym sercu Pragi, dosłownie dwie-trzy minuty piechotą z rynku Starego Miasta. W końcu nie mogłem się przyczepić niemal do niczego. Lokal wewnątrz nie wyglądał może niesamowicie, ale bardzo ładnie i przytulnie zarazem - byłby tylko nastrojowo bliższy ideału, gdyby wyeliminować plazmy transmitujące mecz hokejowy, ale rzecz to do przełknięcia i posiadająca inne walory. Wreszcie obok menu dostałem dobrze zrobioną kartę piw z sześcioma propozycjami. Niedługo się zastanawiając, wziąłem od razu tę połowę z nich, którą uznałem za ciekawszą.
Szybko na stole zagościło - każde w innym, bardzo ładnym szkle z nadrukiem browaru - bursztynowe piwo określane jako świąteczne (w snifterze), coś w rodzaju podrasowanego, mocnego schwarzbiera (w pokalu) i największy specjał browaru - w tłumaczeniu "klasztorny specjał św. Jerzego", który określiłbym dubeltowym koźlakiem w wersji klasztornej (w wysokim kielichu). Pierwsze z nich nie zrobiło furory - było przyjemne, ale mało ciekawe, za nic nie mogłem zrozumieć, co w nim świątecznego - na pierwszy rzut nosa coś w rodzaju lagera wiedeńskiego. Po ogrzaniu zaczęło uwalniać co prawda trochę bardziej interesujące nuty owocowe, ale zbyt ulotne, by zachwycić. Dalej było już na szczęście świetnie. Ciemniak ujął mnie od razu cudowną pełnią smaku, bezkompromisową, potężnie paloną, ale jednocześnie trzymającą świetny balans. Nie było to może piwo mojego życia, stało raczej daleko od niego, ale  grało w zdecydowanie wyższej lidze niż wszystko, czego do tamtej pory w Pradze spróbowałem.
Klasztorny specjał nie wypalił z miejsca, wyraźnie potrzebował czasu na ogrzanie - kiedy już jednak nabrał odpowiedniej temperatury, zaczęły się dziać rzeczy tak interesujące, że początkowo ciężko było mi powiedzieć coś o potencjalnym stylu. Te wrażenia były jednak maksymalnie połową sukcesu, bo okazało się, że kuchnia browaru jest po prostu wyśmienita - na tyle, że nie mam serca nie wrzucić tu zdjęć posiłku. Dawno, naprawdę dawno nie zachwyciłem się żadnym daniem tak bardzo jak ichnimi żeberkami w sosie z ciemnego piwa z chlebem własnego wypieku i kolbą kukurydzy; dawno, a tutaj to już może nawet nigdy, żadna przystawka nie urzekła mnie tak jak migdały w śliwkach owiniętych boczkiem - brzmi to ryzykownie, ale okazały się przepyszne i naprawdę doskonałe na początek (pierwotnie było sześć, ale ciekawość była szybsza od aparatu).
U tří růží opuszczałem wreszcie z poczuciem zadowolenia, a w dodatku ekscytacji dniem jutrzejszym, kiedy to otworzony miał być sklepik browaru. Jak się okazało, nie tylko browaru, ale chyba w ogóle klasztoru św. Jerzego z jego różnymi wyrobami. Nabyłem dwa piwa - znów okazało się, że inne niż próbowałem na miejscu - przywiozłem do kraju i lada dzień zdegustuję w trochę mniej nastrojowych, za to bardziej obiektywnych warunkach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz