niedziela, 13 sierpnia 2017

A European in America. Kalifornia

Jestem wielkim miłośnikiem Europy. Choć interesuje mnie cały świat, nie czułbym się bardzo źle z perspektywą, że do końca życia nie mógłbym wyściubić nosa z mojego kontynentu. Wiem, że i tak mi zabraknie życia, by zobaczyć z zadowalającą niespiesznością i zadowalającą ilość razy wszystkie te miejsca, które mnie w Europie pociągają. Niepełne jednak byłoby moje życie, gdybym ani razu nie odwiedził kraju, który wiedzie zdecydowany prym w światowym piwowarstwie, skoro piwo to jedna z dwóch największych pasji mojego życia. No to się wybrałem. 

Bynajmniej nie tylko dla piwa. Przeleciałbym ocean dla piwnej Belgii, bo Belgia łączy jakość trunków z niesamowitym klimatem historycznym browarów i wszędobylstwem kultury piwa - są to rzeczy, których doświadczyć można tylko na miejscu. W Stanach jest inaczej - rewolucja piwna trwa ledwie czterdzieści lat z haczkiem, a większość tych światowej sławy amerykańskich browarów nie przekracza znacznie wiekiem lat dwudziestu. Nie ma więc tam wrażeń takich jak zwiedzanie ponad stuletnich lambikarni, nie ma tak klimatycznych gospód jak Schlenkerla czy U Fleků, nie ma klasztorów od setek lat zajmujących się warzeniem piwa. Nie znaczy to, że zupełnie amerykańskie browary pozbawione są atmosfery - panuje w nich na ogół ruchliwy klimat beergeekostwa, świeżości, młodości, wesołego szaleństwa i piwnego rozpasania (w każdym browarze każde piwo można spróbować w degustacyjnej objętości ok. 50-100 ml, co jest cudowne, zbawienne i trzeba brać przykład) co też ma swój urok, natomiast po prawdzie jest to coś, co w strawestowanej formie można uświadczyć chociażby na WFP czy nawet na ciekawszych wydarzeniach w najlepszych multitapach w Polsce. Więc co jeszcze oferuje miłośnikowi piwa podróż do Stanów? Spróbowanie na świeżo wielu trunków w Europie niedostępnych lub dostępnych na nieświeżo, no i możliwość kupienia i przywiezienia do domu światowej klasy piw, które tam stoją sobie na półkach i kosztują 15 dolarów, a u nas na czarnym rynku (bo na innym ich nie ma) trzeba za nie dać co najmniej 300 zł.

Kuszące, ale wciąż za mało, żebym przemierzył ocean - mimo wszystko można się z kimś ze Stanów dogadać, żeby wysyłał nam piwo. Poleciałem zatem mniej więcej po równo dla piwa i dla zobaczenia kultury i "zabytków" Stanów - kraju, któremu poza piwem jestem wdzięczny też za przedłużanie europejskiej kultury w muzyce poważnej, malarstwie, literaturze i kinie (bo za umiłowany przeze mnie muzyczny twór amerykański, czyli jazz, to raczej wdzięczny Amerykanom być nie powinienem, skoro zrodził się w dużej mierze z bluesa, który z kolei był efektem ubocznym zagłady milionów Murzynów), kraju, do którego jednak nigdy mnie za bardzo nie ciągnęło, a wręcz trochę nawet odpychało od niego. Mimo wszystko po zastanowieniu stwierdziłem, że będzie to bardzo interesująca podróż - nawet jeśli nie usatysfakcjonowałoby mnie zgłębianie Stanów jako osobliwego, bezprecedensowego właściwie przypadku odłamka cywilizacji Zachodu, który zaczął żyć własnym życiem, rozrósł się do monstrualnych rozmiarów i jeszcze zaczął wtórnie oddziaływać na swoją macierz, to zawsze pozostałby mi zachwyt osławioną naturą Ameryki Północnej.

Wybór mógł być tylko jeden. Kalifornia. Choć ostatnio browary z innych części kraju zaczynają robić poważną konkurencję starym wyjadaczom z zachodniego wybrzeża, to mimo wszystko jest to kolebka nowofalowego piwowarstwa i wciąż chyba region, który może tylko poza Belgią gwarantuje najbardziej intensywne przeżycia dla miłośnika piwa. To z perspektywy piwnej, a z perspektywy tradycyjnie turystycznej bardziej ikoniczny jest chyba tylko Nowy Jork, który mnie niemal zupełnie nie jara. Kalifornia to tymczasem możliwość zobaczenia trzech różnych obliczy amerykańskiej natury (pustynnej, oceanicznej i leśno-górzystej), a także dwa mocno odmienne miasta, które w top 5 najbardziej ikonicznych miast USA mają chyba dość bezpieczne miejsce: Los Angeles i San Francisco.

Zwiedziłem oba te miasta, trochę pomiędzy i naokoło nich, a także park narodowy Yosemite. Odwiedziłem łącznie osiem browarów i jedną miejscówkę browaru kontraktowego - niestety ciężko powiedzieć, że je zwiedziłem, nie udało się odbyć ani jednego touru po warzelniach i fermentowniach, za mało czasu. Opowiem o jednym i o drugim, choć o pierwszym pokrótce, bo byłoby tego za dużo.

Wylądowałem w LA. Pierwsze co trzeba napisać, to że LA spełnia oczekiwania w stu dziesięciu procentach. To znaczy jest dokładnie takie, jak na filmach (i w grach), tylko że jeszcze bardziej. Przemieszczałem się po nim oszołomiony, ale nie jakimś pięknem nie z tej ziemi, tylko surrealistycznym wrażeniem, że znajduję się w GTA V (średnia gra, bo banalna, ale doceniłem ją trochę po tej podróży - twórcy naprawdę niesamowicie oddali Los Angeles), względnie na planie Chinatown, Big Lebowskiego (zwłaszcza) czy Mulholland Drive. I jak na miejsce, w którym najstarszy budynek w przyszłym roku skończy ledwie dwieście lat, jest bardzo klimatycznym miastem. Nie jestem człowiekiem, który podnieca się na myśl o palmach i bezchmurnym niebie, a jednak wszędobylskie, zróżnicowane palmy i różowo-błękitne niebo LA zrobiły na mnie spore wrażenie, jak również wyczuwalna atmosfera sporego wyluzowania i świeże, rześkie powietrze mimo upałów.

Dwa miejsca mnie powaliły. Jedno to Getty Center, najlepiej zaprojektowane muzeum w jakim byłem: zbiory jak zbiory, bardzo interesujące i spore, choć na kimś kto był choćby w galeriach drezdeńskich, nie mówiąc o Luwrze, Prado, Uffizi czy Watykanie, wrażenia dużego nie zrobią, ale położenie tego kompleksu, połączenie z genialnym punktem widokowym i ogrodami jest trafione w dziesiątkę. Drugie miejsce to Huntington Library (poza administracyjnymi granicami LA, ale to trochę umowne), gigantyczna posiadłość z paroma budynkami pięknymi z zewnątrz i wewnątrz, z ciekawymi zbiorami sztuki, a przede wszystkim z olbrzymim ogrodem botanicznym. Sekcja palm i sekcja kaktusów były doświadczeniem bezcennym, z punktu widzenia poszukiwań odmienności od Europy jednym z esencjonalnych w trakcie tej podróży. Głupio przegapić też meksykańską dzielniczkę z najstarszym budynkiem w mieście, muzeum historii naturalnej, muzeum sztuk pięknych; nocna przejażdżka po Mulholland Drive spełniła oczekiwania miłośnika tego filmu, to znaczy moje. Rozczarowało Hollywood, mimo że i tak nie miałem wielkich oczekiwań: liczyłem wszak na jakąś namiastkę klasy i przepychu, tymczasem bije z tej ulicy tania komercha, tłok turystów napalonych na to badziewie, krzykliwość i zły smak, krótko mówiąc jest nawet gorzej niż we współczesnym hollywoodzkim kinie, nie ma nawet pozorów jakości. Szczególnie ciepło zapamiętam też kilka meksykańskich knajp, które są wybawieniem w Stanach, kraju w którym jedzenie na ogół jest nie tylko zgodnie ze stereotypami niezbyt smaczne i niezdrowe, ale jeszcze w dodatku drogie. Mam nadzieję, że doczekam się kiedyś we Wrocławiu meksykańskiej knajpy z prawdziwego zdarzenia, bo to naprawdę piękna kuchnia, po tej podróży wskoczyła u mnie na drugie miejsce po włoskiej.

Przechodząc do piwa - pierwszym odwiedzonym przeze mnie browarem był AleSmith, chyba mój ulubiony amerykański browar, weteran, bo założony 22 lata temu. Tak, to już nie LA, a San Diego - po paru dniach wyskoczyłem tam z miasta aniołów, bo nie ma chyba w Stanach bardziej istotnego dla piwowarstwa centrum (w samo San Diego z braku czasu się zbyt nie zagłębiałem). AleSmith przechodzi jakiś remont, więc z zewnątrz prezentuje się teraz marnie, natomiast przestronny i wysoki tasting room z niezłym widokiem na sprzęt i firmowym sklepikiem robi wrażenie. Robi wrażenie też wybór piw z nalewaków, no i same piwa - Nut Brown trzyma klasę, interpretacje Speedway Stoutu pyszne, IPA (zwykłe i double) może nie genialne, ale nie da się przyczepić, do tego jeszcze świetny kwas malinowo-hibiskusowy. I największe szczęście - leżakowany w beczkach po bourbonie Old Numbskull za niepoważne 30 dolarów za butelkę.

Dosłownie dziesięć minut od AleSmitha piechotą jest główna siedziba Ballast Point, więc i tam zawitałem, chociaż inaczej bym sobie chyba ten browar podarował. Browar istnieje od 21 lat, obecnie jest w rękach potężnego koncernu i warzy swoje piwa w kilku różnych miejscach. To, do którego trafiłem, jest główne i największe, ale nie najstarsze - powstało w 2014 roku. To już ogromny kompleks, o rozmiarach zupełnie koncernowych, z dużą restauracją, ogromnym wyborem piw, firmowym sklepikiem, cudownym widokiem na halę produkcyjną. Zmęczony piwem i jedzeniem pokusiłem się tylko o najsłynniejsze piwo Ballast Point, czyli Victory at Sea - nie dorównało legendzie, bardzo dobre, ale zbyt alkoholowe. To samo piwo, tylko z beczek po whisky, drapnięte wraz z gratisowym i cudnym firmowym szkłem i jedziemy dalej.

W drodze powrotnej do LA położony niedaleko San Diego browar Port Brewing (i Lost Abbey w jednym), również jeden z moich najulubieńszych na świecie. W zeszłym roku obchodzili dziesięciolecie. Browar wraz z malutkim, ale klimatycznym tasting roomem znajduje się w budynku magazynowym, wciśnięty między dwa inne magazyny, robi bardzo kameralne czy wręcz prowizoryczne wrażenie. Tylko dwa piwa - saison i kwaśny dzikus, oba bardzo dobre, choć nie zbierałem szczęki z podłogi. W butelkach tylko Track #10 z piw i pożądanych, i niedostępnych w Polsce - dobre i to.

Już w aglomeracji Los Angeles, ale jeszcze daleko do administracyjnego LA: miasto Anaheim i młody, ale już legendarny browar Bottle Logic. Prężność widać nie tylko po szybkich sukcesach, ale i miejscu. W niewielkim browarze regularnie odbywają się małe imprezki, trafiłem na jedną z nich - mnóstwo ludzi, muzyka, wodzirej, otwarta przestrzeń pomiędzy fermentorami i workami ze słodem, przed browarem food truck. Na kranach nic spektakularnego, ale moje wybory - stout mleczny i APA z brzoskwiniami - znakomite, w swoich stylach piwa naprawdę wspaniałe, zaś możliwość spożycia ich przy fermentorach bezcenna. Jeszcze pytanie o RISy w butelkach, delikatne wyśmianie przez barmana, zadowolenie się imperialnym IPA i powrót do hotelu po pierwszym piwnym dniu.

Nazajutrz podróż do San Francisco. Po drodze (spektakularnej drodze wzdłuż oceanu) piękne miasteczko Santa Barbara z jedną najstarszych w Kalifornii misji katolickich, pyszną meksykańszczyzną i zjawiskowymi willami. No i Firestone Walker Brewing, dwudziestoletni browar z Paso Robles. Prawie wszystkie browary w trakcie tej podróży zrobiły na mnie spore wrażenie, ale ten zrobił największe. Spędziłem w nim niecałą godzinę, wcześniej nie wypiłem ani jednego ich piwa (bo i nie ma ich w Polsce), a po tej godzinie był już jednym z dziesięciu moich ulubionych browarów. Samo miejsce robi spore wrażenie - Firestone to bardzo duży browar, w osobnym budynku znajduje się browar z niedużym tasting roomem, a w osobnym pokaźna restauracja, oczywiście również z dużym wyborem piw do spróbowania. Spróbowałem chyba siedmiu i każde było pyszne; hitami okazały się perfekcyjny stout mleczny i Stickee Monkey, quadrupel z beczek po bourbonie, mocno przypominający mi - i kierunkiem w jakim idzie, i poziomem - Bubę Extreme Whiskey BA. Ale były też świetne: pils, barleywine, AIPA, golden ale, a więc browar uniwersalny nieprzeciętnie. Parę cholernie obiecujących butelek na wynos (XX Anniversary Ale, Parabola, Stickee Monkey, Sucaba) i czas wracać na trasę.

Klimat się zmienia, palmy zaczynają być rzadkością, robi się chłodno, docieram do miejscowości Capitola i odwiedzam specjalizujący się w saisonach browar Sante Adairius (z 2012 roku). Dla odmiany malutki, położony podobnie jak Port Brewing w kompleksie magazynowym, z niewielkim tasting roomem, w którym przesiaduje ledwie parę osób i chyba wszyscy znają się z ludźmi z browaru. Mówiłem, że specjalizują się w saisonach? Chyba tak, skoro z trzech piw saison był najlepszy, ale lekki porter i dziki kwas również były pyszne. Spore wrażenie, piwa znakomite i oryginalne zarazem, bardzo przyjemne miejsce. Dwa piwa w butelkach zabieram ze sobą.


W końcu późnym wieczorem docieram do San Francisco. Spodziewałem się, że zrobi na mnie większe wrażenie niż LA - jak wspomniałem, nie jestem typem palmiarza, plażowicza i ciepłoluba, wolę klimaty chłodniejsze i bardziej subtelne. Frisco faktycznie jest znacznie, znacznie chłodniejsze, ale niekoniecznie subtelne. Portowa dzielnica Fisherman's Wharf ma swój klimat, nawet spory, ale też w porównaniu z subtelnymi nadmorskimi miastami i miasteczkami Europy zachodniej jest obarczona sporą dawką kiczu. A poza nią jest już tylko słabiej, choć spadziste ulice z charakterystycznymi szeregówkami mają swój urok. Jest jednak brudno i pełno na ulicach bezdomnych trzeciego sortu i jawnych ćpunów (w LA też jest mnóstwo bezdomnych, są całe ulice bezdomnych zapełnione ich namiotami, ale odniosłem wrażenie, że w LA przeważają wśród nich normalni ludzie, którym po prostu się nie powiodło, a w SF więcej jest degeneratów na własne życzenie - to daleko idący osąd, no ale takie odniosłem wrażenie). Miasto jest jakieś takie niezdecydowane - dopóki się jest nad wodą, to jest całkiem pięknie, są niesamowite widoki na zatokę ze słynnym Alcatraz, natomiast w gąszczu budynków jest już odrobinę bezpłciowo.

Żaden obiekt nie rozwalił mnie też tak jak wspomniane dwa w LA, ale kilku rzeczy nie wypada przegapić, będąc we Frisco. To na pewno przejażdżka cable carem i muzeum tychże środków lokomocji, to muzeum sztuki azjatyckiej, zabytkowa wieża widokowa, galeria sztuki Legion of Honor, akwarium w muzeum historii naturalnej, Exploratorium - niezwykły kompleks ukazujący cudowności nauki w formie przystępnej młodym i starym. W końcu wspomniana dzielnica portowa i wszędobylski w niej seafood ze szczególnym uwzględnieniem pysznych świeżych krabów, za którymi będę tęsknił (choć na pewno mniej niż za knajpami meksykańskimi). Nie wypada chyba też chyba przegapić Alcatraz, ale ja przegapiłem, bo trzeba rezerwować bilety ze sporym wyprzedzeniem.

We Frisco odwiedziłem Cellarmaker, młody browar (warzą od 2013), jednakże cieszący się u wielu opinią najlepszego w mieście. Malutki, mieszczący się (inaczej niż wszystkie dotychczasowe) przy zwyczajnej ulicy - z przodu mały pub, z tyłu mały browar, na który można rzucić okiem. Samo miejsce strasznie zatłoczone i z potwornie głośną, nieprzyjemną muzyką, więc długo tam nie posiedziałem, ale piwa zrobiły spore wrażenie. I zaokrąglony stout Midnight Society, i bardzo sensowny klasyczny bitter Little Lies, przede wszystkim jednak NEIPA i NEPA, których nazw nie mogę odszukać w notatkach, a które mogłyby robić za wzór tego nurtu.


Zaraz potem udałem się do firmowego baru Almanaca, browaru kontraktowego założonego w 2010 roku, koncentrującego się na piwach leżakowanych w beczkach. Jako że jednak wiedziałem, iż ich beczkowe kwasy będę mógł spróbować w Polsce niedługo po powrocie, ja skoncentrowałem się na świeżych APA i IPA, które przełamałem stoutem. Poza tym, że jedno piwo na Mosaicu jak to czasem bywa mocno dawało cebulą, to poziom był wysoki. A samo miejsce? Mało pubowe, właściwie restauracyjne, w porównaniu z większością odwiedzonych wręcz dystyngowane, przyjemne. Jako że liczba kupionych przeze mnie butelek zaczęła się już wtedy robić bardzo niebezpieczna, to do domu zabrałem tylko dwie puszki Barbary Coast, RISa z przyprawami.

Pomiędzy pierwszą a drugą częścią pobytu w SF przerwa na jedną noc w Yosemite National Park. Kilka słów - spodziewałem się, że będzie to najpiękniejszy cud natury, jaki będzie mi dane zobaczyć w życiu, ale nie został nim mimo zachwytu nieprawdopodobnym widokiem z Glacier Point i paroma  innymi punktami. Alpy ciągle górą, wygrywają najlepszym powietrzem na świecie (w Yosemite potwornie gorąco i dość duszno), cudowną architekturą, która nie tłamsi, a tylko wzbogaca naturę i szeroko pojętą subtelnością, której w Yosemite jak i w całych Stanach na każdym kroku brakuje (koniecznie gigantyczne wodospady, drzewa, skały i tłumy turystów - ten park narodowy jest jednocześnie zachwycający i niesatysfakcjonujący pod względem atmosfery, taki odarty z tajemnicy). Poza Alpami jednak nic porównywalnego z tym nie widziałem i może już nie zobaczę.

Powrót do San Francisco i ostatniego dnia przed odlotem wyprawa na tereny położone na północ od miasta. Przede wszystkim w celu, którego można się domyślić - Russian River, weteran craftu powstały w 1997 roku w mieście Santa Rosa, to zdaniem wielu najciekawszy piwny obiekt w Kalifornii. Specjalizuje się z jednej strony w piwach amerykańsko chmielonych, a z drugiej w okolicach belgijsko-kwaśnych. Pliny the Younger (dostępny tylko na miejscu, w zimie) i Pliny the Elder to dwa najlepiej oceniane IIPA świata, to drugie dodatkowo będące pierwszym w historii komercyjnie uwarzonym IIPA. W Polsce jest świętym Graalem, tymczasem w Santa Rosa możemy nacieszyć oczy widokiem ludzi kupujących to piwo na kartony po 5,45$ butelka. Supplication i Sanctification - dwa najlepiej oceniane flandersy świata, a więc potężne zwycięstwo w kategorii nieamerykańskiej również. Ma to swoje konsekwencje - do pubu przy browarze ustawia się długa kolejka i na wejście trzeba czekać na ogół podobno pół godziny, ja czekałem nawet 40 minut. Gdy w końcu dociera się na początek kolejki, pracownik browaru opieczątkowuje nas i można wkroczyć do dość tłocznego pubu, który byłby może bardzo klimatyczny, gdyby nie monstrualny tłok i lekka presja czasu, jaką stwarza kolejka za oknem. Dzięki bardzo małym pojemnościom spróbowałem aż dwudziestu czterech, czyli chyba wszystkich dostępnych na kranach piw. Poziom rewelacyjny, aczkolwiek najlepsze wrażenie na szczęście robiły faktycznie te najsłynniejsze i dostępne w butelkach piwa, które skwapliwie przy wyjściu kupiłem.

Tu właściwie opowieść mógłbym zakończyć - w Russian River wypiłem swoje ostatnie piwo w Stanach. Wspomnę jeszcze jednak o tym, że po sąsiedzku z Santa Rosa mieszczą się dwa legendarne regiony winiarskie, Napa Valley i Sonoma Valley, uważane za najwspanialsze ośrodki winiarstwa poza Europą. Jako że winem również się interesuję, wstyd byłoby nie odwiedzić. Czas pozwolił na wstąpienie tylko do jednej posiadłości, Cline Cellars w Sonoma Valley, ale było to jedno z najlepszych przeżyć, jakich doznałem jako miłośnik wina. Jedną sprawą jest znakomity poziom win - spróbowałem chyba sześciu i żadnego nie oceniłbym niżej niż na 8/10, a były wśród nich i czerwone, i białe, i różowe, i musujące, więc uniwersalność tej winnicy jest godna podziwu. Druga sprawa to natomiast urok miejsca: abstrahując już od pięknych winorośli i urokliwego budynku z ładnym wnętrzem, urzekła mnie atmosfera tasting roomu - niezobowiązująca, radosna, bezpretensjonalna, przyjacielska, wręcz rodzinna. Pracownicy, którzy najpewniej są po prostu rodziną właściciela, uwijają się z polewaniem próbek wina, nie spinając się o pieniądze, nie notując skrzętnie, kto ile już wypił, jakby mając pewność, że nikt tu nie przyszedł się nachlać na krzywy ryj i że każdy w swoim czasie zapłaci co trzeba albo kupi butelkę na wynos (taki system - kupujesz butelkę, masz trzy próbki degustacyjne dowolnych win gratis, ale w praktyce często więcej). Choć w moim sercu wino zajmuje może jedną dziesiątą tego co piwo, było to doświadczenie ciekawsze od wizyt w większości browarów.

Nie była to najpiękniejsza podróż mojego życia, bo USA i nowoczesne browary to nie są moje wymarzone klimaty, ale chyba najbardziej obfita, i pod względem piwa (to nawet na pewno), i klasycznej turystyki. Obfitość miała swoją cenę, a mianowicie taką, że w żadnym browarze poza AleSmithem i może Russian River nie zabawiłem dłużej niż przez godzinę, a w jednym czy dwóch nawet do pół godziny nie dobiłem. Stąd i moje opisy nie są spektakularnie długie i wnikliwe - musiałem często łapać wrażenia niemal w biegu, a gdybym jeszcze miał na bieżąco robić jakieś notatki na bloga, to zabrakłoby już chyba miejsca na zwyczajne czerpanie przyjemności z tych wrażeń. W każdym razie było warto jak cholera, i dla miłośnika piwa, i dla Europejczyka.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz