To już czwarty wpis z serii Podróże; na pewno nie spodziewałem się, że będzie ich aż tyle tak szybko, ale w tym roku to niemal na pewno ostatni, a ponadto piszę go ze znacznym niedosytem. Znowu muszę bowiem na wstępie zaznaczyć, że piwne wrażenia łapałem mocno w biegu z powodu natłoku zajęć niepiwnych. Trochę mnie już to zaczyna drażnić i będę się powoli przymierzał do jakiejś wyprawy nastawionej mocno na piwa i browary. Ale przejdźmy już do tematu.
Do tej pory prezentowałem relacje z krajów o dość mocno zbliżonej kulturze piwnej: z Czech, Niemiec i Austrii. Tym razem przyszła kolej na coś z innej beczki, Włochy. Jednym z zapewne bardziej zaskakujących faktów o piwie dla ludzi niewtajemniczonych lub wtajemniczonych jeszcze nie tak bardzo jest pozycja Włoch w świecie tego trunku. Wydaje się bowiem - mi się tak przynajmniej wydawało znaczny już czas temu - że w kraju śródziemnomorskim, który w dodatku jest co najmniej drugą potęgą winiarską na świecie po Francji i niesąsiadującym z żadnym krajem o jakiejś niebywale potężnej tradycji piwowarskiej, nie miało prawa rozwinąć się porządne zaplecze browarnicze. Ten tok myślenia wiedzie we właściwym kierunku, jeśli bierzemy pod sąd Hiszpanię, Grecję czy Portugalię, ale o dziwo w przypadku Włoch wiedzie na kompletne manowce. Italia należy bowiem do absolutnej czołówki europejskiego piwowarstwa rzemieślniczego, być może, że ustępując jedynie Wielkiej Brytanii, bezwzględnie rozbijając (przynajmniej rozmachem) taką Polskę. Ja skierowałem swoje kroki w dwa miejsca: do Mediolanu i Bergamo.
Mediolan, mimo że bardziej majestatyczny niż piękny i mieszkać w nim bym zdecydowanie nie chciał, jest miastem bliskim memu sercu, a chyba spośród wszystkich zagranicznych najbliższym. Napicie się po raz pierwszy piwa warzonego na jego terenie było więc dla mnie wydarzeniem dość ważnym. Ratebeer.com wskazuje tylko jeden browar mediolański z naprawdę wybitną oceną i to na niego zapuściłem sieci. Birrificio Lambrate, brewpub położony niedaleko słynnej Corso Buenos Aires, założony został w czasach, kiedy w Polsce - może trochę hiperbolizując, ale chyba tylko trochę - jakiekolwiek piwo inne niż jasny lager można było zobaczyć co najwyżej na zdjęciach, bo w 1996 roku. Obecnie, po blisko dwudziestu latach, mikrobrowar ten warzy blisko dwadzieścia różnych piw w rozmaitych stylach. Piwa nazwami i etykietami nawiązują do różnych mniej lub bardziej rozpoznawalnych symboli Mediolanu, co naturalnie bardzo do mnie przemawia.
Po dotarciu na miejsce zaskoczeniem jest wielkość, a raczej niewielkość tego przybytku tak podobno słynnego i obleganego. Pub nie wyróżnia się za bardzo z zewnątrz (prezentuje się nawet dość obskurnie), a wewnątrz jest bardzo mały - nie zmieści się w nim na siedząco więcej niż trzydzieści osób, co i tak jest niezłym wynikiem jak na powierzchnię - jest ciasno i chaotycznie. Już jakieś pół godziny po otwarciu ruch jest duży i wolę chyba sobie nie wyobrażać, ile się czeka na piwo w późnych godzinach wieczornych. Styl jest nieco spelunkowaty, nieco hardrockowy, jest bardzo ciemno, co z definicji niezbyt mi odpowiada, ale w praktyce wychodzi zupełnie nieźle i klimatycznie, chyba dzięki ścianom wyłożonym ładnym, nastrojowym drewnem i obwieszonym ciekawymi fantami - tymi klasycznymi a la dyplomy i kufle oraz tymi niepokojącymi jak wizerunki Che Guevary i Fidela Castro. Jeśli dobrze wywnioskowałem, wszystkie kilkanaście piw, jakie browar warzy, jest zawsze dostępne na miejscu, a co więcej przynajmniej tamtego dnia można też było każde kupić w butelce. Gastronomia jest bardzo skromna, ale za to... zupełnie darmowa, o ile się zamówi choć jedno piwo - można sobie wtedy do woli nakładać rozmaitych przekąsek.
I do tej pory było bardzo fajnie, ale zmieniło się to, gdy już dostałem i spróbowałem piw. Bo zrobiło się wprost genialnie. Nie mając za dużo czasu na namysł w tłoku i rozgardiaszu, wziąłem wędzony stout "Ghisa" i amerykańskie pale ale "Ligera". Stout był rewelacyjny, potężnie, chyba w dużej mierze torfowo wędzony, a jednocześnie zachowujący wszystkie zalety klasycznego stoutu. Ale jeszcze lepsze było drugie piwo, którego chyba jedyną wadą było to, że powinno być raczej zakwalifikowane jako AIPA niż APA. Dysponowało cudownym, owocowym aromatem i chyba doskonałą, mocną, chmielową goryczką - w rejonach amerykańskiego chmielu było to jedno z najlepszych piw, jakie spotkałem. Na domiar wszystkiego oba piwa cechowała tytaniczna piana.
Przygoda z Lambrate zakończyła się kupnem czterech piw w butelkach, które przywiozłem do kraju i mam nadzieję niedługo zdegustować. Zaraz po wyjściu z pubu żałowałem, że na czterech się skończyło.
W Bergamo - mieście o niesamowitej atmosferze i widokach, które również ma w moim sercu byt zapewniony, a bardzo możliwe, że wyprzedzi kiedyś Mediolan - nie znalazłem się w miejscu, w którym warzy się piwo, a w firmowym pubie Birrificio Indipendente Elav, browaru położonego na obrzeżach tego niesamowicie pięknego miasta. Pub ten jednak - Osteria della Birra - to obiekt, w którym historia browaru się zaczęła. To tam na małą skalę Włosi warzyli swoje piwa od 2005 roku, by pięć lat później przenieść się do pełnowymiarowej warzelni na przedmieściach.
Pub mieści się w zabytkowej części Città Alta, czyli praktycznie w sercu miasta pośród średniowiecznej zabudowy na wzgórzu. Z zewnątrz jest równie niepozorny co Lambrate, choć na pewno dużo schludniejszy i w ładniejszej okolicy. A w środku... jeszcze mniejszy - tutaj to nawet i piętnaście osób ciężko byłoby usadzić. Ten malutki lokal jest jednak wyjątkowo uroczy, dużo mniej mroczny niż mediolański i siedzi się w nim niezwykle miło. W menu mamy wypisane wszystkie (chyba ponad dwadzieścia) piw, jakie browar warzy i szczegółowo opisane - piękna sprawa, ale rzeczywistość nie jest aż tak kolorowa, bo nie wszystkie są dostępne. Te, których danego dnia można się napić, wypisane są kredą na dużej tablicy - w "moim" dniu i zapewne w każdym innym do wyboru jest sześć różnych. Osteria ma dużo bardziej rozbudowane zaplecze kulinarne niż Lambrate i serwuje już regularne dania na ciepło. Dzięki temu stanowi, jak sądzę, ważny punkt starego miasta po zmroku, bo otwarta jest aż do drugiej w nocy, kiedy prawie wszystkie restauracje są już od dawna zamknięte. Niestety nie miałem okazji spróbować niczego do jedzenia.
Wybór piw tamtego dnia w porównaniu z kompletną ofertą browaru, w którym znajdziemy piwa przeróżne, był trochę nudny, mocno zdominowany przez proste ale'e. Browar przyjął bardzo fajną koncepcję nazywania każdego piwa jakimś gatunkiem muzycznym oraz zazwyczaj wskazówką na temat stylu trunku. Szkoda tylko, że póki co żadnego nie powiązali z jazzem. Tym razem wziąłem amerykańskie amber ale "Indie Ale" oraz "Beat Weizena", hefeweizena na sterydach w postaci amerykańskich i nowozelandzkich chmieli. Oba piwa były rewelacyjne, choć nieco mniej zachwycające niż w Lambrate. Indie Ale było być może najlepszym AAA, jakie piłem (jedynym konkurentem jest Yakima Red z Meantime, ocenione na prawie 9/10) - pachniał obłędnie, kwiatowo i owocowo, oraz posiadał goryczkę o idealnej wysokości, a Beat Weizen przywrócił mi wiarę w koncepcję weizena chmielonego po amerykańsku - również dużo do powiedzenia miała kwiatowość, ale jednocześnie nie przykrywała świetnych, typowo weizenowych akcentów. Niestety w pubie wysiadły mi baterie w aparacie i pozostałem z tym oto kompletnie rozmazanym zdjęciem. Na pocieszenie zainwestowałem w pięć różnych piw butelkowanych, w tym te dwa, które są na fotografii.
Oba miejsca wywarły na mnie duże wrażenie - Lambrate wybitnym poziomem piwa, a Osteria wysokim poziomem piwa oraz sympatycznością samego miejsca. Do tej drugiej powrócę na pewno jeszcze nie raz i nie dwa ze względu na jej lokalizację - nie ma o czym mówić. Gorzej z Lambrate, które jest wyrzucone trochę daleko od wszystkich interesujących mnie miejsc w Mediolanie, ale jeśli przywiezione piwa butelkowane okażą się być na podobnym poziome co lane, to nie wyobrażam sobie, bym nie wrócił tam po następne, jeśli już znajdę się w mieście. Ostatecznie Lombardia bardzo mnie pod względem piwa urzekła i zachęciła do zgłębiania całej Italii od jej browarniczej strony.
Pub mieści się w zabytkowej części Città Alta, czyli praktycznie w sercu miasta pośród średniowiecznej zabudowy na wzgórzu. Z zewnątrz jest równie niepozorny co Lambrate, choć na pewno dużo schludniejszy i w ładniejszej okolicy. A w środku... jeszcze mniejszy - tutaj to nawet i piętnaście osób ciężko byłoby usadzić. Ten malutki lokal jest jednak wyjątkowo uroczy, dużo mniej mroczny niż mediolański i siedzi się w nim niezwykle miło. W menu mamy wypisane wszystkie (chyba ponad dwadzieścia) piw, jakie browar warzy i szczegółowo opisane - piękna sprawa, ale rzeczywistość nie jest aż tak kolorowa, bo nie wszystkie są dostępne. Te, których danego dnia można się napić, wypisane są kredą na dużej tablicy - w "moim" dniu i zapewne w każdym innym do wyboru jest sześć różnych. Osteria ma dużo bardziej rozbudowane zaplecze kulinarne niż Lambrate i serwuje już regularne dania na ciepło. Dzięki temu stanowi, jak sądzę, ważny punkt starego miasta po zmroku, bo otwarta jest aż do drugiej w nocy, kiedy prawie wszystkie restauracje są już od dawna zamknięte. Niestety nie miałem okazji spróbować niczego do jedzenia.
Wybór piw tamtego dnia w porównaniu z kompletną ofertą browaru, w którym znajdziemy piwa przeróżne, był trochę nudny, mocno zdominowany przez proste ale'e. Browar przyjął bardzo fajną koncepcję nazywania każdego piwa jakimś gatunkiem muzycznym oraz zazwyczaj wskazówką na temat stylu trunku. Szkoda tylko, że póki co żadnego nie powiązali z jazzem. Tym razem wziąłem amerykańskie amber ale "Indie Ale" oraz "Beat Weizena", hefeweizena na sterydach w postaci amerykańskich i nowozelandzkich chmieli. Oba piwa były rewelacyjne, choć nieco mniej zachwycające niż w Lambrate. Indie Ale było być może najlepszym AAA, jakie piłem (jedynym konkurentem jest Yakima Red z Meantime, ocenione na prawie 9/10) - pachniał obłędnie, kwiatowo i owocowo, oraz posiadał goryczkę o idealnej wysokości, a Beat Weizen przywrócił mi wiarę w koncepcję weizena chmielonego po amerykańsku - również dużo do powiedzenia miała kwiatowość, ale jednocześnie nie przykrywała świetnych, typowo weizenowych akcentów. Niestety w pubie wysiadły mi baterie w aparacie i pozostałem z tym oto kompletnie rozmazanym zdjęciem. Na pocieszenie zainwestowałem w pięć różnych piw butelkowanych, w tym te dwa, które są na fotografii.
Oba miejsca wywarły na mnie duże wrażenie - Lambrate wybitnym poziomem piwa, a Osteria wysokim poziomem piwa oraz sympatycznością samego miejsca. Do tej drugiej powrócę na pewno jeszcze nie raz i nie dwa ze względu na jej lokalizację - nie ma o czym mówić. Gorzej z Lambrate, które jest wyrzucone trochę daleko od wszystkich interesujących mnie miejsc w Mediolanie, ale jeśli przywiezione piwa butelkowane okażą się być na podobnym poziome co lane, to nie wyobrażam sobie, bym nie wrócił tam po następne, jeśli już znajdę się w mieście. Ostatecznie Lombardia bardzo mnie pod względem piwa urzekła i zachęciła do zgłębiania całej Italii od jej browarniczej strony.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz