W zeszłym roku wpadły na bloga aż cztery wpisy, a w tym dopiero teraz dodaję pierwszy i w dodatku na 99% będzie on ostatni. Będzie też jednak z nich wszystkich najbardziej wartościowy, bo w końcu położyłem mocniejszy nacisk na turystykę piwną i nie zbierałem tych doświadczeń przy okazji, a bardzo celowo. Nic dziwnego, bo trafiłem w końcu do światowej stolicy piwa, czyli Belgii. I nie jest to określenie wyświechtanym sloganem - koronuję Belgię z pełną odpowiedzialnością pod wpływem tego, co zobaczyłem. A zawiało mnie do Brugii oraz Brukseli i zobaczyłem dwa browary, które zwiedziłem od kuchni, legendarną piwiarnię-restaurację i być może przede wszystkim samo zjawisko belgijskiej kultury piwa.
Ustalmy sobie najpierw jedno - Brugia to miejsce z innego świata. Dużo lepszego świata. Podróżowałem niemało na zachód i południe Europy, niejednym miastem się zachwycałem, ale Brugia okazała się znajdować kompletnie poza skalą. Spór, czy wolę Pragę, Wiedeń, Bergamo, Florencję, Salzburg czy może jeszcze coś innego, stracił na wartości - otóż od niedawna wolę Brugię, od wszystkiego. Podejrzewam, że jeżeli jeszcze jakieś miejsce mnie w życiu tak zachwyci, to już chyba tylko Szkocja, o której marzę od paru lat, acz pewnie nie konkretne miasto, a całokształt. Miasto wyjęte z bajki, naprawdę można się poczuć ekstatycznie odrealnionym, a już zwłaszcza w nocy, o tak - nocna Brugia rodzi atmosferę, której szukałem bez mała przez całe życie.
Jak zresztą wszystko w centrum Brugii, De Halve Maan jest bardzo piękny, ma własny dziedziniec, gdzie w lecie można napić się piwa; własny sklep (świetnie zaopatrzony) i knajpę. Tour to nie tylko oglądanie funkcjonujących sprzętów browaru, ale i małego muzeum piwowarstwa w ogóle - pani przewodnik opowiadała trochę o piwie jako takim, trochę o piwowarstwie belgijskim jako takim i w końcu o tym konkretnym browarze. Informacje, poza tymi ostatnimi, dla kogoś siedzącego mocniej w piwie raczej nie były zbyt ciekawe - tour w końcu jest dla wszystkich. Po pobieżnym zobaczeniu nowoczesnej warzelni i paru fermentorów zaczęło się oglądanie zabytkowego, kiedyś używanego sprzętu - stare kotły, śrutownik z 1920 roku, stara linia do rozlewu, falowana miedziana chłodnica, otwarte kadzie, archaiczne balingometry. Całkiem piękna podróż z przystankiem na... własnej wieży widokowej browaru.
Po oprowadzeniu goście kierowani są do bardzo ładnego, przestronnego pubu, a nawet restauracyjnego pubu, gdzie częstowani są kieliszkiem piwa Brugse Zot, które stanowi większość produkcji. Gratka jest natomiast taka, że jest to świeże piwo, które nie opuściło nigdy browaru w celu zabutelkowania. Byłem zaskoczony jego jakością, mogło to być nawet najlepsze belgian blond ale, jakie piłem w życiu, o ile nie poniósł mnie urok chwili i miasta. Znakomite, świeże, orzeźwiające jak diabli, a przy tym pełne smaku. Niestety nie zabawiliśmy dłużej w barze, bo w Brugii jest tyle rzeczy do zrobienia, że przy kilku dniach pobytu trzeba być w ciągłym ruchu, ale przywiozłem ze sobą elegancki sześciopak, w którego zestaw wchodzą blond, dubbel, koźlak (chyba), tripel, dziki tripel i quadrupel.
Wieczorem tego samego dnia trafiliśmy do Brasserie Cambrinus, genialnie ocenianej na ratebeerze restauracji i piwiarni (niezbędna rezerwacja). Dorównała swojej sławie. Wnętrze jest piękne i naszpikowane birofiliami, jedzenie najwyższej klasy, a karta piw może przyprawić o zawrót głowy i naprawdę mnie przyprawiła. Niesamowity wybór i nie sposób przejrzeć jej tak naprawdę całej, jeśli nie chce się wybierać w nieskończoność. Zjadłem krokiety z sera trapistów z Chimay, słodkawy, wołowy gulasz flamandzki (który zdążyłem już z niezłym skutkiem odtworzyć w domu po powrocie) z musem jabłkowym i frytkami, a moja dziewczyna potrawę z kurczaka naszpikowaną różnymi dodatkami, których już nie wymienię oraz genialnymi ziemniakami pod beszamelem. Dla ukochanej wybrałem starego dobrego Tripla Karmeliet, a dla siebie Satana, którego jeszcze wcześniej nie piłem. A, i świetny crème brûlée na deser. Wszystko znakomite, podchodzące pod genialne (no, poza Satanem, który nie gra nawet w drugiej lidze belgijskiej). Mimo potężnego tłoku i z tego powodu trochę powolnej i niezbyt radosnej obsługi wieczór w Cambrinusie uważam za obowiązkowy punkt programu każdej wizyty w Brugii.
Nazajutrz pojechaliśmy pociągiem na cały dzień do Brukseli, gdzie już na samym początku trafiliśmy do osławionej warzelni lambików, Brasserie Cantillon. W przeciwieństwie do De Halve Maan, ten ponad stuletni brukselski browar mieści się w dość niepozornym miejscu na granicy z dzielnicą muzułmańską, w średnio zachęcającym otoczeniu. Większość Brukseli jest zresztą średnio zachęcająca, kompletne przeciwieństwo Brugii. Mają genialny rynek, dwa świetne kościoły i wspaniałe muzea (w tym Muzeum Instrumentów Muzycznych, które ogłaszam najlepszym, w jakim byłem), ale poza tym to jest to miasto może nie brzydkie, ale i nie ładne, no i bardzo, bardzo brudne.
W Cantillon gość, jeśli nie umówił się wcześniej z grupą, oprowadza się - po krótkim wstępie przewodnika - sam, z pomocą obszernej broszury (mają nawet wersję polską, o czym dowiedzieliśmy się niestety przy wyjściu). To chyba lepsza formuła zwiedzania, można trzymać się swojego tempa i poczuć swobodniej. Cantillon warzy niemal od początku do końca tymi samymi metodami, co w 1900 roku, kiedy powstał.
Wędrówka po browarze była bardzo ekscytująca, bo było to dla mnie coś zupełnie nowego, w przeciwieństwie do standardowego, nowoczesnego kompleksu w Brugii. Warzy się tam tylko przez kilka najzimniejszych miesięcy w roku, w pozostałych jest za ciepło. I tak zobaczyliśmy kotły stare jak świat, zastępy dębowych beczek, ogromny "brodzik", w którym brzeczka leży sobie przez jeden dzień, by wejść w kontakt ze wszystkimi dzikimi drożdżami i bakteriami, ogromne zbiory piw leżakujących i refermentujących w butelkach. Jedynym ewidentnie nowoczesnym sprzętem była linia do butelkowania (tu po prostu byłoby bardzo nieekonomicznie trzymać się starych metod).
Po powrocie do Brugii wybraliśmy się na kolację na rynku, gdzie zdaliśmy się na klasyki - Hoegaardena, Duvela i Kwaka (te dwa ostatnie piłem ja i wyjątkowo mi podeszły, bardziej niż w domu).
Na koniec czas na refleksję na temat kultury piwnej w Belgii. Przerosła moje najśmielsze oczekiwania. Niby wiedziałem, że tradycje, że browary, że szkła, że kunszt - ale podskórnie czułem, że pewnie tradycja sobie, a rzeczywistość sobie. Tymczasem w Belgii istotnie jest tak, jak to opisują entuzjastyczne przewodniki, a może i jeszcze lepiej. Piwo jest wszędzie, piją je wszyscy, wszystko kręci się wokół piwa. W zabytkowym centrum Brugii (a centrum Brugii jest ogromne, to nie jest rynek i trzy uliczki na krzyż, ale jakby osobne średniowieczne miasteczko) zda się, że na każdej ulicy można zobaczyć sklep z asortymentem, którego nie pozazdrościłoby jedynie kilka topowych polskich sklepów specjalistycznych. W każdym barze, każdej restauracji znakomite piwo jest na wyciągnięcie ręki. I co najważniejsze, prawie wszyscy naprawdę piją te świetne belgijskie specjały, to nie jest tak, że jakaś elita się nimi podnieca, a większość i tak jak w każdym kraju na świecie łoi lepszego lub gorszego jasnego lagera. Okej, najpopularniejszym piwem zdaje się Leffe, które w pierwszej lidze belgijskiej na pewno nie gra, ale i tak jest bezkonkurencyjne wobec piw, które królują na stołach innych państw. Siup, Chimay, siup, Orval, siup, Duvel, siup, Delirium, siup, Cantillon, i Gulden Draak, i St. Bernardus, i Rochefort, i Kwak, i Blanche de Namur, i Tripel Karmeliet. I Leffe, i setki innych piw, których nigdy nie widziałem. I nowa fala też, bo Belgowie mają wcale nieskromną nową falę. To wszystko w barach, w pubach, w restauracjach, w sklepach i nawet w plastikowym barze na podrzędnym lotnisku.
Zachłysnąłem się belgijską kulturą, zachłysnąłem się Brugią. Nie sądziłem, że w XXI wieku są jeszcze gdzieś aż tak niesamowite miejsca. Chcę tam wracać, pić piwo i zapuszczać się raz po raz w nocne, niekończące się uliczki najpiękniejszego miejsca na Ziemi, jakie miałem okazję zobaczyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz