poniedziałek, 5 października 2015

Podróże: Bru & Bru

W zeszłym roku wpadły na bloga aż cztery wpisy, a w tym dopiero teraz dodaję pierwszy i w dodatku na 99% będzie on ostatni. Będzie też jednak z nich wszystkich najbardziej wartościowy, bo w końcu położyłem mocniejszy nacisk na turystykę piwną i nie zbierałem tych doświadczeń przy okazji, a bardzo celowo. Nic dziwnego, bo trafiłem w końcu do światowej stolicy piwa, czyli Belgii. I nie jest to określenie wyświechtanym sloganem - koronuję Belgię z pełną odpowiedzialnością pod wpływem tego, co zobaczyłem. A zawiało mnie do Brugii oraz Brukseli i zobaczyłem dwa browary, które zwiedziłem od kuchni, legendarną piwiarnię-restaurację i być może przede wszystkim samo zjawisko belgijskiej kultury piwa. 

Ustalmy sobie najpierw jedno - Brugia to miejsce z innego świata. Dużo lepszego świata. Podróżowałem niemało na zachód i południe Europy, niejednym miastem się zachwycałem, ale Brugia okazała się znajdować kompletnie poza skalą. Spór, czy wolę Pragę, Wiedeń, Bergamo, Florencję, Salzburg czy może jeszcze coś innego, stracił na wartości - otóż od niedawna wolę Brugię, od wszystkiego. Podejrzewam, że jeżeli jeszcze jakieś miejsce mnie w życiu tak zachwyci, to już chyba tylko Szkocja, o której marzę od paru lat, acz pewnie nie konkretne miasto, a całokształt. Miasto wyjęte z bajki, naprawdę można się poczuć ekstatycznie odrealnionym, a już zwłaszcza w nocy, o tak - nocna Brugia rodzi atmosferę, której szukałem bez mała przez całe życie.

No, musiałem wyrzucić z siebie to oświadczenie, a teraz skupię się na piwie. Brouwerij De Halve Maan (Browar Półksiężyca) nie jest jedynym obiektem warzącym piwo w Brugii, ale jest zdecydowanie tym najpopularniejszym i tam skierowałem swe kroki drugiego dnia pobytu, by wziąć udział w wycieczce po browarze i muzeum. Browar ów założony został przez Henriego Maesa w 1856 roku i do dziś pozostaje w rękach rodziny, najpierw przechodził z ojca na syna aż do czwartego pokolenia (Henri II, Henri III i Henri IV), a gdy zabrakło syna, to przeszedł na córkę. W tym albo w następnym roku ze względu na rosnącą popularność brugijskiego piwa zostanie ukończona budowa trzykilometrowego wodociągu, którym piwo będzie płynąć z browaru do obiektu pod Brugią, w którym jest ono butelkowane (konieczność przewożenia gotowego piwa do rozlewni bardzo ogranicza potencjał ilościowy browaru).
 

Jak zresztą wszystko w centrum Brugii, De Halve Maan jest bardzo piękny, ma własny dziedziniec, gdzie w lecie można napić się piwa; własny sklep (świetnie zaopatrzony) i knajpę. Tour to nie tylko oglądanie funkcjonujących sprzętów browaru, ale i małego muzeum piwowarstwa w ogóle - pani przewodnik opowiadała trochę o piwie jako takim, trochę o piwowarstwie belgijskim jako takim i w końcu o tym konkretnym browarze. Informacje, poza tymi ostatnimi, dla kogoś siedzącego mocniej w piwie raczej nie były zbyt ciekawe - tour w końcu jest dla wszystkich. Po pobieżnym zobaczeniu nowoczesnej warzelni i paru fermentorów zaczęło się oglądanie zabytkowego, kiedyś używanego sprzętu - stare kotły, śrutownik z 1920 roku, stara linia do rozlewu, falowana miedziana chłodnica, otwarte kadzie, archaiczne balingometry. Całkiem piękna podróż z przystankiem na... własnej wieży widokowej browaru.


Po oprowadzeniu goście kierowani są do bardzo ładnego, przestronnego pubu, a nawet restauracyjnego pubu, gdzie częstowani są kieliszkiem piwa Brugse Zot, które stanowi większość produkcji. Gratka jest natomiast taka, że jest to świeże piwo, które nie opuściło nigdy browaru w celu zabutelkowania. Byłem zaskoczony jego jakością, mogło to być nawet najlepsze belgian blond ale, jakie piłem w życiu, o ile nie poniósł mnie urok chwili i miasta. Znakomite, świeże, orzeźwiające jak diabli, a przy tym pełne smaku. Niestety nie zabawiliśmy dłużej w barze, bo w Brugii jest tyle rzeczy do zrobienia, że przy kilku dniach pobytu trzeba być w ciągłym ruchu, ale przywiozłem ze sobą elegancki sześciopak, w którego zestaw wchodzą blond, dubbel, koźlak (chyba), tripel, dziki tripel i quadrupel.


Wieczorem tego samego dnia trafiliśmy do Brasserie Cambrinus, genialnie ocenianej na ratebeerze restauracji i piwiarni (niezbędna rezerwacja). Dorównała swojej sławie. Wnętrze jest piękne i naszpikowane birofiliami, jedzenie najwyższej klasy, a karta piw może przyprawić o zawrót głowy i naprawdę mnie przyprawiła. Niesamowity wybór i nie sposób przejrzeć jej tak naprawdę całej, jeśli nie chce się wybierać w nieskończoność. Zjadłem krokiety z sera trapistów z Chimay, słodkawy, wołowy gulasz flamandzki (który zdążyłem już z niezłym skutkiem odtworzyć w domu po powrocie) z musem jabłkowym i frytkami, a moja dziewczyna potrawę z kurczaka naszpikowaną różnymi dodatkami, których już nie wymienię oraz genialnymi ziemniakami pod beszamelem. Dla ukochanej wybrałem starego dobrego Tripla Karmeliet, a dla siebie Satana, którego jeszcze wcześniej nie piłem. A, i świetny crème brûlée na deser. Wszystko znakomite, podchodzące pod genialne (no, poza Satanem, który nie gra nawet w drugiej lidze belgijskiej). Mimo potężnego tłoku i z tego powodu trochę powolnej i niezbyt radosnej obsługi wieczór w Cambrinusie uważam za obowiązkowy punkt programu każdej wizyty w Brugii.



Nazajutrz pojechaliśmy pociągiem na cały dzień do Brukseli, gdzie już na samym początku trafiliśmy do osławionej warzelni lambików, Brasserie Cantillon. W przeciwieństwie do De Halve Maan, ten ponad stuletni brukselski browar mieści się w dość niepozornym miejscu na granicy z dzielnicą muzułmańską, w średnio zachęcającym otoczeniu. Większość Brukseli jest zresztą średnio zachęcająca, kompletne przeciwieństwo Brugii. Mają genialny rynek, dwa świetne kościoły i wspaniałe muzea (w tym Muzeum Instrumentów Muzycznych, które ogłaszam najlepszym, w jakim byłem), ale poza tym to jest to miasto może nie brzydkie, ale i nie ładne, no i bardzo, bardzo brudne.

W Cantillon gość, jeśli nie umówił się wcześniej z grupą, oprowadza się - po krótkim wstępie przewodnika - sam, z pomocą obszernej broszury (mają nawet wersję polską, o czym dowiedzieliśmy się niestety przy wyjściu). To chyba lepsza formuła zwiedzania, można trzymać się swojego tempa i poczuć swobodniej. Cantillon warzy niemal od początku do końca tymi samymi metodami, co w 1900 roku, kiedy powstał.

Wędrówka po browarze była bardzo ekscytująca, bo było to dla mnie coś zupełnie nowego, w przeciwieństwie do standardowego, nowoczesnego kompleksu w Brugii. Warzy się tam tylko przez kilka najzimniejszych miesięcy w roku, w pozostałych jest za ciepło. I tak zobaczyliśmy kotły stare jak świat, zastępy dębowych beczek, ogromny "brodzik", w którym brzeczka leży sobie przez jeden dzień, by wejść w kontakt ze wszystkimi dzikimi drożdżami i bakteriami, ogromne zbiory piw leżakujących i refermentujących w butelkach. Jedynym ewidentnie nowoczesnym sprzętem była linia do butelkowania (tu po prostu byłoby bardzo nieekonomicznie trzymać się starych metod).


Tak jak w Brugii, na koniec degustacja, i to dwóch piw. Pierwszym było gueuze prosto z beczki, które po prawdzie niezbyt mnie zachwyciło. Przy drugim podejściu można było sobie wybrać jakieś inne, dużo bardziej sędziwe gueuze albo krieka, no to wzięliśmy po jednym z każdego. Tu już było dużo lepiej, zwłaszcza gueuze było świetne, zupełnie bezkompromisowe, ekstremalne. Nie znalazłem się jednak w niebie, pijałem już lepsze lambiki - wciąż najlepszym piwem tej podróży pozostawał blond z De Halve Maan. Kupiłem jedyne dwa piwa, których nie widziałem w Polsce, a które były w sklepie browaru. Nawiasem mówiąc, parę dni temu jedno z nich pojawiło się w "moim" sklepie specjalistycznym, ale chociaż drugie może będzie unikatem.


Po powrocie do Brugii wybraliśmy się na kolację na rynku, gdzie zdaliśmy się na klasyki - Hoegaardena, Duvela i Kwaka (te dwa ostatnie piłem ja i wyjątkowo mi podeszły, bardziej niż w domu).


Na koniec czas na refleksję na temat kultury piwnej w Belgii. Przerosła moje najśmielsze oczekiwania. Niby wiedziałem, że tradycje, że browary, że szkła, że kunszt - ale podskórnie czułem, że pewnie tradycja sobie, a rzeczywistość sobie. Tymczasem w Belgii istotnie jest tak, jak to opisują entuzjastyczne przewodniki, a może i jeszcze lepiej. Piwo jest wszędzie, piją je wszyscy, wszystko kręci się wokół piwa. W zabytkowym centrum Brugii (a centrum Brugii jest ogromne, to nie jest rynek i trzy uliczki na krzyż, ale jakby osobne średniowieczne miasteczko) zda się, że na każdej ulicy można zobaczyć sklep z asortymentem, którego nie pozazdrościłoby jedynie kilka topowych polskich sklepów specjalistycznych. W każdym barze, każdej restauracji znakomite piwo jest na wyciągnięcie ręki. I co najważniejsze, prawie wszyscy naprawdę piją te świetne belgijskie specjały, to nie jest tak, że jakaś elita się nimi podnieca, a większość i tak jak w każdym kraju na świecie łoi lepszego lub gorszego jasnego lagera. Okej, najpopularniejszym piwem zdaje się Leffe, które w pierwszej lidze belgijskiej na pewno nie gra, ale i tak jest bezkonkurencyjne wobec piw, które królują na stołach innych państw. Siup, Chimay, siup, Orval, siup, Duvel, siup, Delirium, siup, Cantillon, i Gulden Draak, i St. Bernardus, i Rochefort, i Kwak, i Blanche de Namur, i Tripel Karmeliet. I Leffe, i setki innych piw, których nigdy nie widziałem. I nowa fala też, bo Belgowie mają wcale nieskromną nową falę. To wszystko w barach, w pubach, w restauracjach, w sklepach i nawet w plastikowym barze na podrzędnym lotnisku.


Zachłysnąłem się belgijską kulturą, zachłysnąłem się Brugią. Nie sądziłem, że w XXI wieku są jeszcze gdzieś aż tak niesamowite miejsca. Chcę tam wracać, pić piwo i zapuszczać się raz po raz w nocne, niekończące się uliczki najpiękniejszego miejsca na Ziemi, jakie miałem okazję zobaczyć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz