Jestem wielkim miłośnikiem Europy. Choć interesuje mnie cały świat, nie czułbym się bardzo źle z perspektywą, że do końca życia nie mógłbym wyściubić nosa z mojego kontynentu. Wiem, że i tak mi zabraknie życia, by zobaczyć z zadowalającą niespiesznością i zadowalającą ilość razy wszystkie te miejsca, które mnie w Europie pociągają. Niepełne jednak byłoby moje życie, gdybym ani razu nie odwiedził kraju, który wiedzie zdecydowany prym w światowym piwowarstwie, skoro piwo to jedna z dwóch największych pasji mojego życia. No to się wybrałem.
Bynajmniej nie tylko dla piwa. Przeleciałbym ocean dla piwnej Belgii, bo Belgia łączy jakość trunków z niesamowitym klimatem historycznym browarów i wszędobylstwem kultury piwa - są to rzeczy, których doświadczyć można tylko na miejscu. W Stanach jest inaczej - rewolucja piwna trwa ledwie czterdzieści lat z haczkiem, a większość tych światowej sławy amerykańskich browarów nie przekracza znacznie wiekiem lat dwudziestu. Nie ma więc tam wrażeń takich jak zwiedzanie ponad stuletnich lambikarni, nie ma tak klimatycznych gospód jak Schlenkerla czy U Fleků, nie ma klasztorów od setek lat zajmujących się warzeniem piwa. Nie znaczy to, że zupełnie amerykańskie browary pozbawione są atmosfery - panuje w nich na ogół ruchliwy klimat beergeekostwa, świeżości, młodości, wesołego szaleństwa i piwnego rozpasania (w każdym browarze każde piwo można spróbować w degustacyjnej objętości ok. 50-100 ml, co jest cudowne, zbawienne i trzeba brać przykład) co też ma swój urok, natomiast po prawdzie jest to coś, co w strawestowanej formie można uświadczyć chociażby na WFP czy nawet na ciekawszych wydarzeniach w najlepszych multitapach w Polsce. Więc co jeszcze oferuje miłośnikowi piwa podróż do Stanów? Spróbowanie na świeżo wielu trunków w Europie niedostępnych lub dostępnych na nieświeżo, no i możliwość kupienia i przywiezienia do domu światowej klasy piw, które tam stoją sobie na półkach i kosztują 15 dolarów, a u nas na czarnym rynku (bo na innym ich nie ma) trzeba za nie dać co najmniej 300 zł.
Kuszące, ale wciąż za mało, żebym przemierzył ocean - mimo wszystko można się z kimś ze Stanów dogadać, żeby wysyłał nam piwo. Poleciałem zatem mniej więcej po równo dla piwa i dla zobaczenia kultury i "zabytków" Stanów - kraju, któremu poza piwem jestem wdzięczny też za przedłużanie europejskiej kultury w muzyce poważnej, malarstwie, literaturze i kinie (bo za umiłowany przeze mnie muzyczny twór amerykański, czyli jazz, to raczej wdzięczny Amerykanom być nie powinienem, skoro zrodził się w dużej mierze z bluesa, który z kolei był efektem ubocznym zagłady milionów Murzynów), kraju, do którego jednak nigdy mnie za bardzo nie ciągnęło, a wręcz trochę nawet odpychało od niego. Mimo wszystko po zastanowieniu stwierdziłem, że będzie to bardzo interesująca podróż - nawet jeśli nie usatysfakcjonowałoby mnie zgłębianie Stanów jako osobliwego, bezprecedensowego właściwie przypadku odłamka cywilizacji Zachodu, który zaczął żyć własnym życiem, rozrósł się do monstrualnych rozmiarów i jeszcze zaczął wtórnie oddziaływać na swoją macierz, to zawsze pozostałby mi zachwyt osławioną naturą Ameryki Północnej.

Zwiedziłem oba te miasta, trochę pomiędzy i naokoło nich, a także park narodowy Yosemite. Odwiedziłem łącznie osiem browarów i jedną miejscówkę browaru kontraktowego - niestety ciężko powiedzieć, że je zwiedziłem, nie udało się odbyć ani jednego touru po warzelniach i fermentowniach, za mało czasu. Opowiem o jednym i o drugim, choć o pierwszym pokrótce, bo byłoby tego za dużo.
Wylądowałem w LA. Pierwsze co trzeba napisać, to że LA spełnia oczekiwania w stu dziesięciu procentach. To znaczy jest dokładnie takie, jak na filmach (i w grach), tylko że jeszcze bardziej. Przemieszczałem się po nim oszołomiony, ale nie jakimś pięknem nie z tej ziemi, tylko surrealistycznym wrażeniem, że znajduję się w GTA V (średnia gra, bo banalna, ale doceniłem ją trochę po tej podróży - twórcy naprawdę niesamowicie oddali Los Angeles), względnie na planie Chinatown, Big Lebowskiego (zwłaszcza) czy Mulholland Drive. I jak na miejsce, w którym najstarszy budynek w przyszłym roku skończy ledwie dwieście lat, jest bardzo klimatycznym miastem. Nie jestem człowiekiem, który podnieca się na myśl o palmach i bezchmurnym niebie, a jednak wszędobylskie, zróżnicowane palmy i różowo-błękitne niebo LA zrobiły na mnie spore wrażenie, jak również wyczuwalna atmosfera sporego wyluzowania i świeże, rześkie powietrze mimo upałów.
Dwa miejsca mnie powaliły. Jedno to Getty Center, najlepiej zaprojektowane muzeum w jakim byłem: zbiory jak zbiory, bardzo interesujące i spore, choć na kimś kto był choćby w galeriach drezdeńskich, nie mówiąc o Luwrze, Prado, Uffizi czy Watykanie, wrażenia dużego nie zrobią, ale położenie tego kompleksu, połączenie z genialnym punktem widokowym i ogrodami jest trafione w dziesiątkę. Drugie miejsce to Huntington Library (poza administracyjnymi granicami LA, ale to trochę umowne), gigantyczna posiadłość z paroma budynkami pięknymi z zewnątrz i wewnątrz, z ciekawymi zbiorami sztuki, a przede wszystkim z olbrzymim ogrodem botanicznym. Sekcja palm i sekcja kaktusów były doświadczeniem bezcennym, z punktu widzenia poszukiwań odmienności od Europy jednym z esencjonalnych w trakcie tej podróży. Głupio przegapić też meksykańską dzielniczkę z najstarszym budynkiem w mieście, muzeum historii naturalnej, muzeum sztuk pięknych; nocna przejażdżka po Mulholland Drive spełniła oczekiwania miłośnika tego filmu, to znaczy moje. Rozczarowało Hollywood, mimo że i tak nie miałem wielkich oczekiwań: liczyłem wszak na jakąś namiastkę klasy i przepychu, tymczasem bije z tej ulicy tania komercha, tłok turystów napalonych na to badziewie, krzykliwość i zły smak, krótko mówiąc jest nawet gorzej niż we współczesnym hollywoodzkim kinie, nie ma nawet pozorów jakości. Szczególnie ciepło zapamiętam też kilka meksykańskich knajp, które są wybawieniem w Stanach, kraju w którym jedzenie na ogół jest nie tylko zgodnie ze stereotypami niezbyt smaczne i niezdrowe, ale jeszcze w dodatku drogie. Mam nadzieję, że doczekam się kiedyś we Wrocławiu meksykańskiej knajpy z prawdziwego zdarzenia, bo to naprawdę piękna kuchnia, po tej podróży wskoczyła u mnie na drugie miejsce po włoskiej.



Już w aglomeracji Los Angeles, ale jeszcze daleko do administracyjnego LA: miasto Anaheim i młody, ale już legendarny browar Bottle Logic. Prężność widać nie tylko po szybkich sukcesach, ale i miejscu. W niewielkim browarze regularnie odbywają się małe imprezki, trafiłem na jedną z nich - mnóstwo ludzi, muzyka, wodzirej, otwarta przestrzeń pomiędzy fermentorami i workami ze słodem, przed browarem food truck. Na kranach nic spektakularnego, ale moje wybory - stout mleczny i APA z brzoskwiniami - znakomite, w swoich stylach piwa naprawdę wspaniałe, zaś możliwość spożycia ich przy fermentorach bezcenna. Jeszcze pytanie o RISy w butelkach, delikatne wyśmianie przez barmana, zadowolenie się imperialnym IPA i powrót do hotelu po pierwszym piwnym dniu.
Nazajutrz podróż do San Francisco. Po drodze (spektakularnej drodze wzdłuż oceanu) piękne miasteczko Santa Barbara z jedną najstarszych w Kalifornii misji katolickich, pyszną meksykańszczyzną i zjawiskowymi willami. No i Firestone Walker Brewing, dwudziestoletni browar z Paso Robles. Prawie wszystkie browary w trakcie tej podróży zrobiły na mnie spore wrażenie, ale ten zrobił największe. Spędziłem w nim niecałą godzinę, wcześniej nie wypiłem ani jednego ich piwa (bo i nie ma ich w Polsce), a po tej godzinie był już jednym z dziesięciu moich ulubionych browarów. Samo miejsce robi spore wrażenie - Firestone to bardzo duży browar, w osobnym budynku znajduje się browar z niedużym tasting roomem, a w osobnym pokaźna restauracja, oczywiście również z dużym wyborem piw do spróbowania. Spróbowałem chyba siedmiu i każde było pyszne; hitami okazały się perfekcyjny stout mleczny i Stickee Monkey, quadrupel z beczek po bourbonie, mocno przypominający mi - i kierunkiem w jakim idzie, i poziomem - Bubę Extreme Whiskey BA. Ale były też świetne: pils, barleywine, AIPA, golden ale, a więc browar uniwersalny nieprzeciętnie. Parę cholernie obiecujących butelek na wynos (XX Anniversary Ale, Parabola, Stickee Monkey, Sucaba) i czas wracać na trasę.

W końcu późnym wieczorem docieram do San Francisco. Spodziewałem się, że zrobi na mnie większe wrażenie niż LA - jak wspomniałem, nie jestem typem palmiarza, plażowicza i ciepłoluba, wolę klimaty chłodniejsze i bardziej subtelne. Frisco faktycznie jest znacznie, znacznie chłodniejsze, ale niekoniecznie subtelne. Portowa dzielnica Fisherman's Wharf ma swój klimat, nawet spory, ale też w porównaniu z subtelnymi nadmorskimi miastami i miasteczkami Europy zachodniej jest obarczona sporą dawką kiczu. A poza nią jest już tylko słabiej, choć spadziste ulice z charakterystycznymi szeregówkami mają swój urok. Jest jednak brudno i pełno na ulicach bezdomnych trzeciego sortu i jawnych ćpunów (w LA też jest mnóstwo bezdomnych, są całe ulice bezdomnych zapełnione ich namiotami, ale odniosłem wrażenie, że w LA przeważają wśród nich normalni ludzie, którym po prostu się nie powiodło, a w SF więcej jest degeneratów na własne życzenie - to daleko idący osąd, no ale takie odniosłem wrażenie). Miasto jest jakieś takie niezdecydowane - dopóki się jest nad wodą, to jest całkiem pięknie, są niesamowite widoki na zatokę ze słynnym Alcatraz, natomiast w gąszczu budynków jest już odrobinę bezpłciowo.
Żaden obiekt nie rozwalił mnie też tak jak wspomniane dwa w LA, ale kilku rzeczy nie wypada przegapić, będąc we Frisco. To na pewno przejażdżka cable carem i muzeum tychże środków lokomocji, to muzeum sztuki azjatyckiej, zabytkowa wieża widokowa, galeria sztuki Legion of Honor, akwarium w muzeum historii naturalnej, Exploratorium - niezwykły kompleks ukazujący cudowności nauki w formie przystępnej młodym i starym. W końcu wspomniana dzielnica portowa i wszędobylski w niej seafood ze szczególnym uwzględnieniem pysznych świeżych krabów, za którymi będę tęsknił (choć na pewno mniej niż za knajpami meksykańskimi). Nie wypada chyba też chyba przegapić Alcatraz, ale ja przegapiłem, bo trzeba rezerwować bilety ze sporym wyprzedzeniem.



Powrót do San Francisco i ostatniego dnia przed odlotem wyprawa na tereny położone na północ od miasta. Przede wszystkim w celu, którego można się domyślić - Russian River, weteran craftu powstały w 1997 roku w mieście Santa Rosa, to zdaniem wielu najciekawszy piwny obiekt w Kalifornii. Specjalizuje się z jednej strony w piwach amerykańsko chmielonych, a z drugiej w okolicach belgijsko-kwaśnych. Pliny the Younger (dostępny tylko na miejscu, w zimie) i Pliny the Elder to dwa najlepiej oceniane IIPA świata, to drugie dodatkowo będące pierwszym w historii komercyjnie uwarzonym IIPA. W Polsce jest świętym Graalem, tymczasem w Santa Rosa możemy nacieszyć oczy widokiem ludzi kupujących to piwo na kartony po 5,45$ butelka. Supplication i Sanctification - dwa najlepiej oceniane flandersy świata, a więc potężne zwycięstwo w kategorii nieamerykańskiej również. Ma to swoje konsekwencje - do pubu przy browarze ustawia się długa kolejka i na wejście trzeba czekać na ogół podobno pół godziny, ja czekałem nawet 40 minut. Gdy w końcu dociera się na początek kolejki, pracownik browaru opieczątkowuje nas i można wkroczyć do dość tłocznego pubu, który byłby może bardzo klimatyczny, gdyby nie monstrualny tłok i lekka presja czasu, jaką stwarza kolejka za oknem. Dzięki bardzo małym pojemnościom spróbowałem aż dwudziestu czterech, czyli chyba wszystkich dostępnych na kranach piw. Poziom rewelacyjny, aczkolwiek najlepsze wrażenie na szczęście robiły faktycznie te najsłynniejsze i dostępne w butelkach piwa, które skwapliwie przy wyjściu kupiłem.


Brak komentarzy:
Prześlij komentarz