Choć jestem najbardziej introwertyczną osobą, jaką kiedykolwiek poznałem, wpadłem blisko pół roku temu w wir grupowych degustacji. Od tamtej pory uczestniczyłem już w siedmiu i zwalniać raczej nie zamierzam. Mimo to ten tekst będzie miał wydźwięk krytyczny wobec takiej formy obcowania z piwem, bo choć wskażę tu jej zalety, to zalety są powszechnie znane i z grubsza wręcz oczywiste, a ostatnimi czasy kolektywne rozpijanie kilku/nastu/dziesięciu różnych butelek na kilka/naście osób jest przez wiele osób reklamowane jako najdoskonalszy sposób degustacji, również (przede wszystkim?) przez osoby cieszące się w środowisku sporym prestiżem. Wytykanie wad panelom degustacyjnym i bottle sharingom wydaje się zupełnie niepopularne, choć dezaprobatę - na ogół zresztą tłamszoną - wzbudzają z rzadka przynajmniej te grupowe spotkania, na których rozpija się monstrualną liczbę piw (dochodzi i do kilkuset).
O zaletach napiszę krótko, bo na wszystkie z nich sam wpadłem jeszcze przed pierwszą grupową degustacją, a zatem są one dosyć oczywiste. Oto one, nieco się przenikające:
1) oszczędność czasowo-zdrowotna,
2) oszczędność finansowa,
3) możliwość porównania wrażeń z innymi osobami w czasie rzeczywistym, z pewnością że pije się dokładnie to samo piwo, niezmienione ani o dzień,
4) ogólne walory socjalizacyjno-edukacyjne.
Dosyć proste kwestie i jeśli w ogóle wymagające wyliczenia, to już na pewno nie wyjaśnienia. Przejdźmy jednak do wad, które tak jasno się nie narzucają, i tym razem zdobądźmy się na uzasadnienie.
1. Za mało
Jak wiele potrzeba wypić danego piwa, by móc powiedzieć, żeby:
a) dobrze - to znaczy na tyle, żeby wystawić mu rzetelną, wiarygodną recenzję i/lub ocenę - się je poznało, a przede wszystkim
b) wyciągnęło się maksimum wrażeń z jego potencjału vulgo doznało się go w pełni?
Nie wiem. Mogę wyznaczyć pewne ramy oczywiste - na pewno 330 mililitrów to będzie zawsze wystarczająco dużo, a 10 mililitrów - zawsze niewystarczająco (może poza piwami całkowicie wadliwymi). Z tym chyba nikt się nie pokłóci. Ja bym zawężał dalej. Nie jestem pewien, gdzie bym skończył, ale jestem pewien, że wartość minimalna byłaby większa niż objętość próbek na wielu degustacjach. Nawet kilkukrotnie.
a) dobrze - to znaczy na tyle, żeby wystawić mu rzetelną, wiarygodną recenzję i/lub ocenę - się je poznało, a przede wszystkim
b) wyciągnęło się maksimum wrażeń z jego potencjału vulgo doznało się go w pełni?
Nie wiem. Mogę wyznaczyć pewne ramy oczywiste - na pewno 330 mililitrów to będzie zawsze wystarczająco dużo, a 10 mililitrów - zawsze niewystarczająco (może poza piwami całkowicie wadliwymi). Z tym chyba nikt się nie pokłóci. Ja bym zawężał dalej. Nie jestem pewien, gdzie bym skończył, ale jestem pewien, że wartość minimalna byłaby większa niż objętość próbek na wielu degustacjach. Nawet kilkukrotnie.
Wiele piw ewoluuje z każdym łykiem. Ma to swoje granice, ale jeśli ktoś poprzestając na jednym, dwóch czy nawet trzech łykach bierze się do opisu i oceny złożonego piwa, to ja ten opis i tę ocenę, nawet jeśli będę nimi jako tako zainteresowany, wezmę z dużym przymrużeniem oka. Sam na pewno nie powiedziałbym o żadnym piwie "najlepsze, jakie piłem w życiu", jeśli nie spróbowałbym chociaż stu mililitrów. I wiele piw, które stawiam w swoim (niesporządzonym jeszcze) życiowym top 100, na pewno by się w nim nie znalazło, gdyby moja znajomość z nimi skończyłaby się na paru łykach. Strasznie dużo bym stracił, gdybym zdawał się tylko na grupowe degustacje, mimo że pewnie miałbym teraz na koncie trzy razy więcej zaliczonych (ni mniej, ni więcej: zaliczonych) piw.
2. Za dużo
To może najmniejszy problem, bo stosunkowo łatwy do wyeliminowania, chociaż tak naprawdę w dużej mierze tylko teoretycznie łatwy - i w praktyce bardzo częsty. Polega on na tym, że na danej degustacji jest po prostu za dużo alkoholu i od połowy takiego spotkania ocena sensoryczna przypomina próbę opisu powierzchni Księżyca po obserwacji za pomocą lornetki dla ornitologów, a wrażenia, jakie się wynosi, są znacznie niższej jakości niż przy delektowaniu się wybitnym piwem na trzeźwo. Jest jeszcze jedno oblicze tego problemu - nawet gdyby piwa były bezalkoholowe, wciąż pozostawałaby kwestia tego, że tak wiele odmiennych wrażeń naraz wzajemnie się znosi. Być może nie dotyczy to wszystkich, ale nie chce mi się wierzyć, że nie większości osób, iż bardziej docenia się wybitne piwo wypite osobno niż wśród dziesięciu innych równie wybitnych.
Rozwiązanie wydaje się proste - zmniejszyć liczbę piw. Pamiętajmy jednak, że im radykalniej to rozwiązanie zastosujemy, tym mocniej uszczuplimy siłę rażenia zalet nr 1 i nr 2. A przede wszystkim - niekiedy bez odpowiednio wysokiej liczby różnych piw nie będziemy w stanie zaangażować wystarczającej liczby osób, którym nie będzie chciało się ruszyć z domu, żeby spróbować dwóch czy nawet pięciu piw.
Rozwiązanie wydaje się proste - zmniejszyć liczbę piw. Pamiętajmy jednak, że im radykalniej to rozwiązanie zastosujemy, tym mocniej uszczuplimy siłę rażenia zalet nr 1 i nr 2. A przede wszystkim - niekiedy bez odpowiednio wysokiej liczby różnych piw nie będziemy w stanie zaangażować wystarczającej liczby osób, którym nie będzie chciało się ruszyć z domu, żeby spróbować dwóch czy nawet pięciu piw.
3. Za szybko
To moim zdaniem być może główny, bo niezdatny praktycznie do wyeliminowania problem. Wiele piw, a zwłaszcza tych znakomitych i złożonych, czyli urządzających najbardziej prestiżowe panele, po prostu potrzebuje czasu. Z jednej strony samo piwo nierzadko się otwiera, zmienia aromat raz że pod wpływem kontaktu z powietrzem, a dwa że pod wpływem ogrzewania, a z drugiej strony jest finisz, który jest tak ważną, a tak poniewieraną przez grupowe degustacje instytucją. W niektórych piwach finisz potrafi trwać i rozwijać się może nie godzinami, ale swobodnie przez kilkanaście minut, a czasem dostarcza przeżyć nawet ciekawszych niż to, co działo się w ustach. Grupowe degustacje, które musiałyby trwać długimi godzinami (na co prawie nikt by nie przystał), żeby docenić finisz każdego piwa, pozbawiają jakże przyjemny proces ważnego wymiaru. I to już jest grzech ciężki.
4. Zbyt różnorodnie
Każde kolejne degustowane piwo jest obarczone poprzednimi. Powiedzmy, że przy pierwszych paru - zakładając, że dajemy każdemu wystarczająco dużo czasu - problem jest marginalny, a jeśli pijemy piwa w tych samych stylach, to może być wręcz korzystne. W pewnym momencie, moim zdaniem jeszcze na długo przed dobiciem do dziesięciu, różne smaki zaczynają wchodzić ze sobą w korelacje mocno zaburzającą rzetelność oceny.
5. Za mało różnorodnie
Ta wada zależy jak żadna inna od woli uczestników panelu, ale tak to już trochę jest, że zgodnie z wolą uczestników prawie wszystkie piwa na degustacji to stouty imperialne, barleywine'y, kwasy, quadruple i... tyle. Ja się generalnie zgadzam, że te piwa to klejnoty w koronie piwowarstwa, ale nie samymi klejnotami człowiek żyje. Jeśli zbiorowe degustacje stanowią tylko dodatek do całokształtu spożycia, to jest to w porządku - razem rozpijamy piwa ciężkie i drogie (jakkolwiek można odnieść odczucie pewnej monotonii na danym spotkaniu), lekkie i tanie kupić i wypić możemy sobie sami. Jeśli jednak miałbym pić tylko zbiorowo, to chyba bym się tymi klejnotami znudził.
Jak tak patrzę na moją krytykę, wychodzi mi, że degustacje grupowe to marnotrawstwo piwa, czasu, pieniędzy i zdrowia. Czemu więc w nich uczestniczę i zamierzam uczestniczyć dalej? No, bo to generalnie marnotrawstwo nie jest, chociaż czasem się nim rzeczywiście staje, przede wszystkim pod koniec długodystansowych bottle sharingów. To są jednak narzędzia bardzo pożyteczne, jeśli odpowiednio się z nich korzysta. Zarys zalet już przedstawiłem: każdy może je wykorzystywać w trochę inny sposób. Dla mnie mają dwie główne wartości.
Po pierwsze wartość rozpoznawcza: panele i BSy służą mi do względnie niedrogiego rozpoznania piw z największym potencjałem, wartych sporych pieniędzy. Wiem dzięki tej instytucji, na co polować, by wypić całą butelkę 0,33 samemu i doznać na całego, co pozostawić w strefie "może", a co sobie podarować (choć staram się nie skreślać żadnych piw po niewielkich próbkach, niekiedy jest praktycznie oczywiste, że piwo nie jest warte swojej ceny). Oszczędność wszystkiego.
Po drugie wartość społeczno-edukacyjna. Mimo że samotne picie piwa w domu zdecydowanie pozostaje moją ulubioną formą obcowania z nim (z piwem, chociaż może i z domem), odmiana potrafi być miła, odświeżająca i pouczająca. Na panelach pojawia się wiele świetnych osób: generalnie są to ludzie potężnej pasji i ponadprzeciętnej kultury osobistej; bardzo sympatyczni, zazwyczaj o bogatych doświadczeniach z piwem i sporej wiedzy. Atmosfera na wszystkich grupowych degustacjach, w których wziąłem udział, była nieskazitelnie pozytywna (na jednej nieomal ekstatycznie pozytywna, zresztą za sprawą najgorszego piwa wieczoru) i choć dla mnie nie może dorównać niepowtarzalnej atmosferze samotnego wieczoru przy piwie i ulubionej muzyce, to bardzo ją lubię, a znaczną większość ludzi powinna absolutnie urzekać. Walory edukacyjne są natomiast nie do przecenienia; sądzę, że wiele wyniosą nawet najwięksi.
To po co był ten tekst, skoro jest tak dobrze, mimo że jest tak źle, mimo że jest tak dobrze? Niektóre problemy, które wskazałem, da się eliminować, inne da się ograniczać - a więc po to, by do tego zachęcić. A poza tym (albo przed tym) po to, by łatwiej było mi napisać pean na cześć picia piwa w domowym zaciszu, tak niemodnej formie czerpania przyjemności z tego trunku. O tym później.
Jak tak patrzę na moją krytykę, wychodzi mi, że degustacje grupowe to marnotrawstwo piwa, czasu, pieniędzy i zdrowia. Czemu więc w nich uczestniczę i zamierzam uczestniczyć dalej? No, bo to generalnie marnotrawstwo nie jest, chociaż czasem się nim rzeczywiście staje, przede wszystkim pod koniec długodystansowych bottle sharingów. To są jednak narzędzia bardzo pożyteczne, jeśli odpowiednio się z nich korzysta. Zarys zalet już przedstawiłem: każdy może je wykorzystywać w trochę inny sposób. Dla mnie mają dwie główne wartości.
Po pierwsze wartość rozpoznawcza: panele i BSy służą mi do względnie niedrogiego rozpoznania piw z największym potencjałem, wartych sporych pieniędzy. Wiem dzięki tej instytucji, na co polować, by wypić całą butelkę 0,33 samemu i doznać na całego, co pozostawić w strefie "może", a co sobie podarować (choć staram się nie skreślać żadnych piw po niewielkich próbkach, niekiedy jest praktycznie oczywiste, że piwo nie jest warte swojej ceny). Oszczędność wszystkiego.
Po drugie wartość społeczno-edukacyjna. Mimo że samotne picie piwa w domu zdecydowanie pozostaje moją ulubioną formą obcowania z nim (z piwem, chociaż może i z domem), odmiana potrafi być miła, odświeżająca i pouczająca. Na panelach pojawia się wiele świetnych osób: generalnie są to ludzie potężnej pasji i ponadprzeciętnej kultury osobistej; bardzo sympatyczni, zazwyczaj o bogatych doświadczeniach z piwem i sporej wiedzy. Atmosfera na wszystkich grupowych degustacjach, w których wziąłem udział, była nieskazitelnie pozytywna (na jednej nieomal ekstatycznie pozytywna, zresztą za sprawą najgorszego piwa wieczoru) i choć dla mnie nie może dorównać niepowtarzalnej atmosferze samotnego wieczoru przy piwie i ulubionej muzyce, to bardzo ją lubię, a znaczną większość ludzi powinna absolutnie urzekać. Walory edukacyjne są natomiast nie do przecenienia; sądzę, że wiele wyniosą nawet najwięksi.
To po co był ten tekst, skoro jest tak dobrze, mimo że jest tak źle, mimo że jest tak dobrze? Niektóre problemy, które wskazałem, da się eliminować, inne da się ograniczać - a więc po to, by do tego zachęcić. A poza tym (albo przed tym) po to, by łatwiej było mi napisać pean na cześć picia piwa w domowym zaciszu, tak niemodnej formie czerpania przyjemności z tego trunku. O tym później.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz